środa, 25 września 2013

68. Mgła nad miasteczkiem

Czy kto mi odpowie, dlaczego wraz z upływem lat wzrasta przyspieszenie, pęd i moment obrotowy a jednocześnie następuje stopniowy rozkład masy ciała? Niby jednemu z drugim nie po drodze, a jednak…
Może dlatego kurczowo chwytam się czasu i wiem, że czas ten zaprzepaszczam. I tylko nocą spowalniam procesy metaboliczne, choć i tak on płynie, ucieka, goni za czymś.
W każdym bądź razie próbuję jedynie w wyobraźni swojej chorowitej zatrzymać czas, a to nie łatwe, o nie. Marzy mi się taka mgła nad miasteczkiem, tak lepka i nieprzenikniona, że za skarby świata nie dostrzeżesz ruchu powietrza, a i na światła latarń nie licz, bo parą wodną okryte, jak oczy łzami, zaledwie błyszczą, lecz nie rozświetlają mlecznego półmroku.
Nie byłbym sobą, gdyby przy tej okazji zapanowania nad czasem, nie wyobraził sobie galicyjskiego lub mazowieckiego miasteczka, którego punktem przecięcia się osi współrzędnych jest kamienisty ryneczek, zabudowany kamieniczkami, koniecznym ratuszem oraz kościołem na przeciwległym biegunie. Na cztery strony świata rozchodzą się cztery uliczki z niższą niż na rynku zabudową. Kamieniczki mieszczą w swym wnętrzu warsztaty rzemiosł wszelakich, sklepiki i kafeterie, składziki, szynki fryzjernie, ciastkarnie i fryzjernie. Jest też hotelik bez portiera, zakład pogrzebowy; tudzież przychodnia, kramik z gazetami, książnica i tak dalej i dalej, miasteczko rozlewa się na młodsze przedmieścia, pojawiają się czynszowe kamienice i bloki i konstrukcje fabryczne, dalej park, boisko sportowe, nawet kino i amfiteatr na wzgórzu. Przesadnej nowoczesności brak, bo też i miasteczko jakby w farmakologicznej śpiączce od lat trzydziestu, czterdziestu, a może i więcej uśpione.
Można powiedzieć, że miasteczko jest samowystarczalne: wszystkie potrzebne rzeczy tu kupisz i sprzedasz, zobaczysz i pokażesz.
W takim miejscu jak to nie ma sensu liczyć czasu; tu czas zaprzyjaźnia się z człowiekiem, a człowiek o człowieku wie wszystko, może nawet więcej niż potrzeba.

I jeśli nawet nad takim miasteczkiem zalegnie mgła, tak lepka i nieprzenikniona, że za skarby świata … zobaczysz przez ten mleczny kożuch… zobaczysz sens.

niedziela, 22 września 2013

67. A ty z tej próżni...

Kolejna przygoda ze słowem pisanym rozpoczyna się w pewnym pensjonacie, do którego zmierzają podróżni, albowiem gdzieś na jednym ze wzgórz pojawiła się Tajemnica. Pozostańmy przy tej niewiele mówiącej nazwie. Opiszmy odrobinę szerzej, nie zdradzając szczegółów, których, być może, nigdy nie poznamy. Coś zafascynowało tych ludzi. Wieść gminna doniosła, rozpowszechniła, że warto i należy udać się w to miejsce. I przychodzą, przyjeżdżają samotnicy, pary, rodziny, mniej lub bardziej sformalizowane grupy, a pensjonat wraz z „przydatkami” zaczyna pękać w szwach. I każdy z nich czeka. Na cud? Na objawienie? Na możliwość przekonania się? Są też intryganci, którzy za wszelka cenę będą się starali „upiec własna pieczęć popularności”. Czym to się skończy? Czy w ogóle się skończy?

Skojarzenia z „Zamkiem” Kafki są do zaakceptowania. Surrealistyczna rzeczywistość i tajemniczość. „Czekając na Godota” Ionesco to równie poprawny trop. A jeszcze „Dziewczyna” Leśmiana, której wyjątek ma stanowić motto tej opowieści: „A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?”

niedziela, 21 lipca 2013

66. ***

Przecieram wilgotne od snu okulary
a ona za szklaną taflą niepokoi
spojrzeniem ukradkiem przyjaznym
w tych oczach coś błyska jak uśmiech
słuchawka przy uchu rozmową zajęta
lecz wciąż spogląda podzielną uwagę
przenosi z mikrofonu na człowieczka
któremu parują oczy
na mnie czy nie na mnie
najmniej jestem ważny
przysypiam jak spadły z drzewa anioł
i odpowiadam kolizją czoła

z twardym blatem biurka.

środa, 17 lipca 2013

65. Nic do dodania

A siedzę sobie i ten spleen krakowski się udziela. I tylko słońca nie ma. Jest noc chmurzysta, ponura, lecz moja. I ja czekam, aby wiatr rozgonił i przepędził. A tu cisza. Kuszący melancholijnie motyw – solówka  gitary i Kory szept przechodzący w krzyk niemal, jak w zatracenie. Czy będzie jutro? Zastanawiam się, bo jutro mi się nie uśmiecha. Będzie spleen. A cóżeś ty Atenom zrobił Sokratesie? Po cóż po truciznę sięgać, kiedy i tak dzień nastanie nowy i tyleż on obchodził będzie ciebie, co śnieg styczniowy w lipcu.
A wiadomości ze świata to ja już nie chcę, więc jeszcze raz, i jeszcze puszczam sobie muzykę. To zabawne. Kora przecież nic nie wie o tym, że jej spleen potrafi człowieka wyratować, jak ta święta Rita od spraw beznadziejnych. A jakby wiedziała, to może i by się uśmiechnęła. Podobnie zrobiłby Gauguin, Vermeer, a z Kafką to bym sobie pogadał, albo popływał stateczkiem z Himilsbachem i Maklakiewiczem. Szlag człowieka trafia, że nie ma ich wszystkich wśród żywych. Ale przecież są. Co za cud! Ech, chciałoby się tak pobyć jeszcze, kiedy wszystko będzie skończone.
Może jednak pobędę, o ile wcześniej jakiś mądrala nie wymyśli, że wirtualne słowa należy od czasu do czasu przewietrzyć, otworzyć im okna, a kiedy wyfruną, wstawić okiennice do tych moich, pożal się Panie Boże, blogów. Jeśli jednak przeciągi się nie trafią, słowa moje całkiem nie umrą i może jaki lunatyk po omacku je dopadnie. Otóż i powód, aby pisać. Psu na wyprawkę taki przybytek, ale co tam, niech i psy coś z tego mają.

Pora już na mnie, pora. Chociaż dwie opowieści Profesora Tutki na dobranoc.

64...ten prochowiec



It's four in the morning, the end of december
I'm writing you now just to see if you're better
New york is cold, but I like where I'm living
There's music on clinton street all through the evening.

I hear that you're building your little house deep in the desert
You're living for nothing now, I hope you're keeping some kind of record.

Yes, and jane came by with a lock of your hair
She said that you gave it to her
That night that you planned to go clear
Did you ever go clear?

Ah, the last time we saw you you looked so much older
Your famous blue raincoat was torn at the shoulder
You'd been to the station to meet every train
And you came home without lili marlene

And you treated my woman to a flake of your life
And when she came back she was nobody's wife.

Well I see you there with the rose in your teeth
One more thin gypsy thief
Well I see jane's awake --

She sends her regards.
And what can I tell you my brother, my killer
What can I possibly say?
I guess that I miss you, I guess I forgive you
I'm glad you stood in my way.

If you ever come by here, for jane or for me
Your enemy is sleeping, and his woman is free.

Yes, and thanks, for the trouble you took from her eyes
I thought it was there for good so I never tried.

And jane came by with a lock of your hair
She said that you gave it to her
That night that you planned to go clear

jest czwarta nad ranem, koniec grudnia
piszę do ciebie, aby dowiedzieć się, czy czujesz się lepiej,
nowy jork jest chłodny, ale lubię tu mieszkać
cały czas gra muzyka na clinton street...............

niedziela, 14 lipca 2013

63. /4/ Kuszenie Adama K.

4.
W pewnej sanatoryjnej miejscowości, na ławeczce przed kwietnym gazonem, gdzie kuracjusze przepędzali czas wchłaniając w płuca drobinki nasączonej solami pary wodnej, Adam K. napotkał naukowca. Starożytna ta postać (należy w tym miejscu wierzyć współlokatorom zdrojowego domu) składała się w ogromnej większości mózgu i kruchych a cienkich kości. Niedomiar tłuszczu i wody w wątłym ciele profesora, czynił zeń godną pożałowania efemerydę człowieka, który wbrew naturze zamieszkuje jeszcze Ziemię, nie zaś podziemną krainę szczęśliwości zwaną przez Ateńczyków Hadesem. Profesor, wbrew niecnej, słabowitej posturze, która raczej skłaniała do przypuszczeń, że nie zdoła z siebie wykrzesać dźwięków mowy, w kontaktach z ludźmi nader był gadatliwy i skłonny do wysłuchiwania interlokutorów, jakich spotykał w miasteczku zdrowia. Tedy, po wymienieniu ukłonów na owej ławeczce wystawionej na słoneczne promienie z Adamem K. zaintrygowała go opowieść bohatera o jego daremnym dotąd poszukiwaniu nowego życia. Można powiedzieć, że opowieść Adama K., jaką przedstawił, stała się dla staruszka nie lada wyzwaniem, wyzwaniem dla uprawianej przezeń nauki. Zamienił się na chwil parę w słup soli i pogrążył we własnym jestestwie tak bezgranicznie, że kiedy nagle przemówił, tymczasowy współwłaściciel ławeczki aż podskoczył na niej z przestraszenia.
- Mam na to sposób, mój przyjacielu, abyś zaczął swe życie od nowa – powiedział skrzekliwym głosem – musisz jedynie mi przyrzec, że nikomu nie wyjawisz tego, co zobaczysz i przeżyjesz w moim domowym laboratorium.
- Cóż mi szkodzi milczeć – obruszył się Adam K. – i cóż kogo obchodzi to, co trzymasz tam u siebie w domu?

- Mylisz się, mój przyjacielu. Gdyby dowiedziano się o moim epokowym odkryciu, o urządzeniu jakie tworzyłem przez lata, aby dzięki niemu udowodnić prawa rządzące czasem, marny byłby mój los, bo jedni wtrąciliby mnie do pomieszczenia bez klamek, inni gremialnie wykorzystywaliby mój wynalazek do zawładnięcia cała planetą i zdobycia władzy nad ludźmi. Widzę jednak, że jesteś w prawdziwej potrzebie i zależy ci na zmianie. W dodatku twoja opowieść, choć streszczona do najwęższych granic, ujęła mnie, więc zapraszam cię za dwa tygodnie do siebie. Będziesz miał okazję jako pierwszy skosztować mojej teorii.

sobota, 13 lipca 2013

62. Adam K.


1. Adam K., Józef K., Pan A.G. oraz Pan Cogito to niewątpliwie jednostki, które według matematyków można by umieścić pod wspólnym mianownikiem. Zapewne też inne zmyślone postaci nadawałyby się do zabiegu sprowadzenia do wspomnianego wspólnego mianownika, lecz dla przedstawienia niniejszej nie ma sensu mnożyć fikcyjne byty. Adam K jest, rzecz jasna,  najbliższy autorowi, choćby z tego powodu, że sam go wymyślił i stworzył.

2. Podstawowym zadaniem autora jest wobec tego przedstawienie Adama K. w możliwie najszerszy i najbardziej przystępny czytelnikowi sposób, co paradoksalnie, wymaga ścisłej precyzji i zwięzłości w obrazowaniu tej specyficznej postaci, żyjącej jakby na przekór rzeczywistości, będącej w równym stopniu odzwierciedleniem, swoistym alter ego autora, jak i też kreacją tej wyimaginowanej sylwetki, tak różnej od wielu innych, istniejących „naprawdę”, ja i też posiadającej niezwykle skomplikowaną, zindywidualizowaną osobowość.

3. Adam K. w pewnym momencie swojego życia doszedł do wniosku, że należałoby zacząć żyć od nowa. Ta odmiana, spowodowana okolicznościami, które na tę chwilę pominę milczeniem, nie będzie polegać na próbie odwrócenia biegu autonomicznej historii życia naszego bohatera przy pomocy machiny czasu, przenoszącej współcześnie żyjących w przeszłość. Istotą tejże ma być rozpoczęcie życia na nowo, w obecnych okolicznościach, a znajomość własnej przeszłości pełni rolę katalizatora – przyspieszacza zmian i modyfikatora.

środa, 10 lipca 2013

61. Cisza

I

dzień jak na starej fotografii
przygasa wypaloną słońcem trawą 
jeszcze się żarzy upieczony bochen chleba
podążając  szlakiem zegara
znika za elipsoidą horyzontu
sepia zmroku szarzeje nabiera  barwy popieliska
pola oddychają tlącą się wilgocią zmroku
powietrze zastyga jak galaretka
rodzi się cisza
szepce łka oddycha
przysiada na ławce w werandzie
popijając wino z szemrzącej muszli

pomilczmy chwilę
już przymknąłem oczy
już zagłuszyłem słuch
ona rośnie drożdżami narasta
przełknięcie śliny wydaje się być
opadającą na kamienne podłoże wodną kaskadą
bratam się z nią żenię wstępuję

a ona trwa niech trwa.

60. Zatrzymane w kadrze: miasteczko

Dystyngowana kobieta, dostatecznie ładna, aby móc zwrócić ku niej wzrok na ulicy, ciepła na tyle, aby czuć się w jej obecności swojsko i familiarnie, kroczy obok swego męża, oddaje się przyjemności spacerowania po uliczkach ni to miasteczka, ni to wsi. I ten spacer nie męczy jej. Można przejść wszystkie cztery, no może pięć ulic i nie poczuć zmęczenia.
W miasteczku jest kościół. Jego pochylona wieża góruje nad niskimi dachami domów z ciemnoczerwonej cegły. Kościół jest niezamieszkały, zamknięty na klucz w dni powszednie i jedynie w niedziele odżywa skromną modlitwą, mszą, na której pojawiają się nieliczni, najczęściej starzy ludzie. Merostwo skromne; mieści się w budyneczku niewiele większym od przeciętnej kamienicy. Jest tu tak cicho jak w muzeum, a sekretarka przypomina bardziej sprzątaczkę, aniżeli urzędniczkę.
Pomyślano też o turystach. Obok kościoła, w budynku przerobionym ze stodoły (w każdym bądź razie z budynku gospodarczego) przygotowano kilka pokojów, na parterze i na piętrze, które latem pełnią funkcję pomieszczeń hotelowych; w pozostałe miesiące roku mieszkają w nim uczniowie z pobliskiej szkoły. Hostel jest ogrodzony i jego interior stanowią boiska do gry w piłkę oraz rekreacyjna łąka przylegająca do strumyka zatamowanego groblą, rozlał się w niewielki, niezwykle czysty, zarybiony staw. 
Mieszkańcy cieszą się ze swoich skromnych atrakcji, do których należy też niewielki plac targowy, a w jego centrum wzniesiono monument w formie tablicy upamiętniającej bohaterów pierwszej światowej wojny.
Bohaterowie to zwykle ci, którzy nie dożywają końca wojny. (...)

poniedziałek, 8 lipca 2013

59. /szkic/

- A cóż ty taki w gorącej wodzie kąpany? – kobieta przytrzymała swoją dłonią jego ramię w momencie kiedy wstawał z posłania ty brudny, spocony i głodny, bratku. A gdzie pójdziesz, no gdzie?
Opadł łagodnie na poduszkę. Objął dłońmi twarz, przecierał ją i oczy.
Stara kobieta tymczasem przysiadła obok niego i kontynuowała monolog.
- Mój cię znalazł przed nocą, zmierzchało. Ululany byłeś i czuło się od ciebie podłą gorzałkę. Mój, choć hardy w obyciu, dobre ma serce, bo ani pomyślał, żeś pijak i nie warto takiemu pomagać, tylko wrzucił cię na wóz i do dom zawiózł. Pamiętasz ty, bratku, jak się opierałeś przed wniesienie cię do sypialni?… nie pamiętasz, boś ledwo parę sensownych słów wymamrotał.
- Tak właśnie było – usłyszał głos wchodzącego do pokoju starego – i pamiętaj, co matka mówi jest święte, więc zjedz, co ci przygotowała, a dopiero jak porządnie wytrzeźwiejesz, zdecydujesz, co dalej robić.
Z wolna podniósł się i siadł na łóżku. Czuł, że wyschło mu w gardle, lecz nie bolała go głowa po alkoholu. Przypomniał sobie, że zaczął pić jeszcze w pociągu. Był sam w przedziale i obserwował ubrany w wiotką sukienkę mgły krąg słońca, towarzyszący podróży, aż do jego całkowitego zapadnięcia się za szpalerem solidnych starych sosen. Słońce jeszcze nie zgasło. Rozedrgane, purpurowe promienie pojawiały się i znikały za smukłymi pniami wysokich drzew. Właśnie wtedy otworzył butelkę żołądkowej gorzkiej, która naprawdę miała słodkawy posmak. Pił z niej powoli sącząc wódkę, zakręcał korek i znów otwierał flaszkę, aby zaczerpnąć parę krótkich łyków, i tak robiła aż do opróżnienia butelki. Wysiadł na jakiejś stacyjce, trzymając plecak w ręku. Był w świetnym nastroju i wtedy jeszcze nogi nie odmawiały mu posłuszeństwa, aż do czasu, gdy usiadł na ławeczce przed stacją. Nie zapamiętał jej nazwy – była to jedna z tych stacyjek, na których zatrzymują się nie więcej jak cztery na dzień osobowe. Na trzecim torze, na bocznicy stał skład towarowy z odkrytymi wagonami załadowanymi świeżo ściętymi drzewami. Doliczył się sześciu takich wagonów doczepionych do kilku typowych węglarek. Wtedy sięgnął po drugą butelkę. Tym razem pił nalewając sobie trunku do aluminiowego kieliszka pochodzącego zapewne z „piersiówki”. Już po pierwszym kieliszku ciepło rozlało się po całym jego ciele i poczuł drętwienie nóg. Po drugim po raz pierwszy przymknął oczy. Przed trzecim rozbudziło go doniosłe „grochuuuu” sierpówki. Trzeci poprawił czwartym i chyba wtedy zasnął.
- Właściwie to powinien się pan wykąpać – powiedział stary – dołożyłem do pieca i będzie trochę ciepłej wody. Zaprowadzę pana do łazienki.

Wykonał znaczący ruch głową i obaj skierowali się ku drzwiom. Kobieta została, aby poprawić pościel. (...)

czwartek, 4 lipca 2013

58.

Kiedy doszło się do takiego punktu, gdzie cała masa spraw staje zupełnie obojętna, przychodzi zdziwienie, że w ogóle ktoś może się nimi zajmować: zakupami, programem telewizyjnym, że ktoś zamierza wpaść na działkę w weekend, kupić bilet do kina, że jest jakaś pogoda, jacyś przyjaciele, którzy zaproszą na kawę lub piwo, że trzeba wreszcie zrobić pranie albo odnowić receptę na lek, że ktoś myśli o wyjeździe na wakacje i wybór miejsca letniego wypoczynku przyprawia go o zawrót głowy.
Jest taki czas, w którym nic nie jest ważne. Liczy się tylko egzystencja. Nawet nie do pierwszego, a do rana. Do rana to nazbyt długo. Do pierwszego snu. A po nim znów życie rozłazi się jak gangrena. Świadomość porażki druzgocze i sprawia, że z całego jestestwa wydobywa się trudny do zniesienia odór. Wraz potęgującym się smrodem wzrasta odległość pomiędzy podmiotem klęski a ludźmi, którzy zdawali się być na wyciagnięcie ręki. Ale to złudzenie, bo człowiek jest sam, znacznie bardziej sam, aniżeli mu się to wydawało. Katastrofę świetnie ogląda się z pewnej bezpiecznej odległości.

Ech, pisać się nie chce, bo i słowa coraz mniej znaczą. Czasami wydaje się, że znaczą zupełnie nic.

poniedziałek, 1 lipca 2013

57. Ciężko

Ciężko. Lustro powoli staje się niepotrzebne. Obraz z tamtej strony zniekształca sylwetkę, którą dodatkowo powleka skroplona para wodna. To przecież nie ja na tej tafli sreberka. Nie ma na kogo patrzeć.
Dzisiaj pojawiłem się na sali wypełnionej młodymi ludźmi. Uroczystość rocznicowa. Tort, szampan, kwiaty i podarunki. Królował czcigodny oświecony uśmiech. Obok na tronie zasiadła muzyka i okolicznościowy kuplecik. Nie potrafiłem uformować warg w taki sposób, aby przypominały uśmiech. Wyszedłem, zabrałem się za swoje papiery i z trudnością odróżniałem jedne od drugich. Tuż za moimi plecami usiadła obojętność. Jestem pewien, że za pazuchą trzymała zawiniątko i przeczuwałem, że jest nim cyrograf, który dany mi będzie do podpisania.
Więc tak to wygląda. Powolne staczanie się. To trzeba przeżyć i jedno pytanie, jakie się w tym kontekście nasuwa to, jak długo jeszcze.

56. List do Rabbiego

A mnie to się właśnie przydarzyło – powiedział do siebie i zanotował. Podsumował tym zdaniem opowieść i jeszcze raz przewrócił kartki notatnika, powracając do samego początku. Skupił się na starannym odczytywaniu pisma, poruszając wargami i tylko nie wydobywał z siebie dźwięku.
„Piszę do ciebie Rabbi, bo już nie jestem w stanie przesyłać czytelniejszych sygnałów, że dzieje się coś nie tak. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a przecież jest inaczej, niż mogłoby być i niż być powinno. Czuję ogromne zawstydzenie (może dlatego nie potrafiłem wyrazić tego, co czuję wprost i uciekałem się do sztuczek wypowiadania jedynie samogłosek, co czyniło moją mowę niezrozumiałą). Brak możliwości pomocy samemu sobie to przyznanie się do błędu, do utraty kontroli nad swoimi myślami, nie mówiąc już o uczynkach. Czuję się jak rzucający się w przepaść samobójca, który w połowie drogi odkrywa, że nie uczynił wszystkiego, aby odwrócić swój los. Tymczasem traci już wysokość i nie jest w stanie poderwać się do lotu zanim roztrzaska się o twarde podłoże ziemi. Wydaje mi się, że jesteś, Rabbi, jedynym z żyjących, który ma własne skrzydła i jeśli zechcesz, podasz mi je przed upadkiem i uniesiesz bezpiecznie, przywracając życiu. To może nawet lepiej, Rabbi, że dzieli nas tysiące mil, nic o sobie nie wiemy i należymy do innych światów. Potrzebne jest mi takie obiektywne przetrzepanie skóry, impuls, inne spojrzenie na sprawy, które przygniotły mnie i nie pozwalają unieść głowy…”
Kiedy wysłał list poczuł ogromną ulgę, która jednak bardzo szybko ustąpiła jątrzącemu umysł oczekiwaniu na odpowiedź.

sobota, 29 czerwca 2013

55. W Easten

(1)
Wrócił właśnie z Osten, gdzie w pojemnikach na śmieci można było odnaleźć resztki bogactwa śniadań i kolacji, niedopite butelki i kartony i całkiem długie sznyty niedopałków. Ale Osten miało swoich doświadczonych pożeraczy „get away” posiłków, którzy bronili dostępu do plastykowych skrzyń oraz do litościwych mieszkańców wieszających na zawiasach skrzyń torby z niepotrzebnie zakupioną żywnością. Adam, spoczywający na jednej z ławek na skwerze, z pewnej bezpiecznej odległości obserwował Ostich jak przyglądali się, co będzie się działo z pozostawionymi przez nich pakunkami. Kiedy tylko pojawił się grzebacz, w pierwszym odruchu chwytał torebkę, rozchylał ją, zaglądał do środka i unosząc głowę, wypatrywał a to konkurencji, a to ukrywających się za krzakami darczyńców. Następnie przystępował do konsumpcji, lecz nigdy nie opróżniał całej zawartości torby. Zwijał ją i chował w wewnętrznych kieszeniach marynarki lub kurtki. Osti albo uśmiechali się serdecznie, albo też refleksyjnie wpatrywali się w te głodomory i dziwili się prędkości z jaką odarte ze świeżości smakołyki znikały w rozpasanych żołądkach grzebaczy. Ktoś też z oddali robił zdjęcia. Dzięki temu pomysłowi można się było znaleźć w rodzinnym, folklorystycznym albumie, a nawet brylować jako gwiazda w sieci.
Osten miało tę przewagę nad innymi dzielnicami miasta, że łowiona żywność była tu w znacznie lepszym gatunku, aniżeli, dajmy na to, w Sundzie. Do Osten przyjeżdżali też cudzoziemcy, którzy znajdowali przyjemność w dzieleniu się posiłkiem zakupionym w jednym z okolicznych barów czy restauracji. Zdarzało się też  dostawać do ręki prawdziwe pieniądze za opiekę nad autem pozostawionym poza strefą płatnego parkowania.
Adam wrócił do Easten z powodu znośniejszych warunków noclegowych. To w Easten znajdował się park, zapuszczony jak nieboskie stworzenie, gdzie zawsze udało się znaleźć pustą ławkę i w ciszy i zapomnieniu, po podłożeniu kartonów i narzuceniu na siebie ciepłego, wytarganego z pojemnika na ubrania koca, mieć satysfakcję z dobrze przespanej nocy, dopóki nad ranem, puszczone samopas szczekające zwierzę nie zdjęło sennej beztroski z oczu.
Ach, Adam marzył o Osten, lecz najlepiej czuł się w swoim legowisku i Easten. Miał wielu przyjaciół: kuternożkę Helę – rumianą staruszkę, odporną na niepokoje losu i pogody, jej wierna towarzyszkę Gertrudę – kobietę dawnych lekkich obyczajów, zarabiających na trójkę trojkę dzieci po nagłej, samochodowej śmierci męża, Brooklyna – szalonego artystę scenicznego, podupadającego na zdrowiu i ratującego się alkoholowymi płynami o fałszywej reputacji, Grega – wykopanego na świeże powietrze nieszczęsnego małżonka, którego połowica pewnej nocy przysposobiła sobie młodego kochanka, czy wreszcie Kanta – filozofa liczącego gwiazdy na firmamencie, paskudnie inteligentnego człowieka w średnim wieku, który decyzję o staniu się grzebaczem podjął dochodząc w swoich filozoficznych doktrynach do absurdu, znaczy się, odkrywając absurd własnego istnienia.

Adam czuł się świetnie towarzystwie tak miłej kompani. Spędzał w niej radosne chwile uniesień, kiedy wyruszali wspólnie na podbój sezamowych skrzyń obfitości, kiedy wybierali się nad pobliskie jezioro, oddając się czyśćcowej kąpieli, czy też urządzali sobie festyny w wesołym miasteczku skleconym prowizorycznie z dykt, folii i pledów jakich mieszkańcy Osten, Sundu i Easten nie zdążyli zutylizować. (…)

czwartek, 27 czerwca 2013

54, Obrazki z miasta Antyutopia

wyspa zaludniona na boskim oceanie
strzela do nieba wysokim betonem
niezniszczalnych świątyń korporacji
lud modli się o niski procent
za który da się przeżyć
i kupić jeszcze jeden amulet szczęścia

pogodnie i bogato na nabrzeżach
city przepysznie ledowym nęci neonem
klimatyzator nie pozwala na udar
wille i blokowiska pod strażą zamknięte
na kartę klucza
huśtawki za siatką dziczeją

muzeum dóbr konsumpcyjnych otwarte
nocą i dniem ćmy w koszykach
gromadzą  pozłotka i tombak
rzędem za paragonem jak za ciałem chrystusa
otwierają portfele serc
ludzie głębokiej rynkowej wiary

za opłotkami dyszą ci którym szczęście
odmówiło posłuszeństwa
na ich tle miasto wygląda okazalej
miasta strzegą błękitne anioły
a te upadłe gniją niecierpliwym snem
aby zbudzić się na czas o poranku.