A siedzę
sobie i ten spleen krakowski się udziela. I tylko słońca nie ma. Jest noc
chmurzysta, ponura, lecz moja. I ja czekam, aby wiatr rozgonił i przepędził. A
tu cisza. Kuszący melancholijnie motyw – solówka gitary i Kory szept przechodzący w krzyk
niemal, jak w zatracenie. Czy będzie jutro? Zastanawiam się, bo jutro mi się
nie uśmiecha. Będzie spleen. A cóżeś ty Atenom zrobił Sokratesie? Po cóż po
truciznę sięgać, kiedy i tak dzień nastanie nowy i tyleż on obchodził będzie
ciebie, co śnieg styczniowy w lipcu.
A
wiadomości ze świata to ja już nie chcę, więc jeszcze raz, i jeszcze puszczam
sobie muzykę. To zabawne. Kora przecież nic nie wie o tym, że jej spleen
potrafi człowieka wyratować, jak ta święta Rita od spraw beznadziejnych. A
jakby wiedziała, to może i by się uśmiechnęła. Podobnie zrobiłby Gauguin,
Vermeer, a z Kafką to bym sobie pogadał, albo popływał stateczkiem z
Himilsbachem i Maklakiewiczem. Szlag człowieka trafia, że nie ma ich wszystkich
wśród żywych. Ale przecież są. Co za cud! Ech, chciałoby się tak pobyć jeszcze,
kiedy wszystko będzie skończone.
Może
jednak pobędę, o ile wcześniej jakiś mądrala nie wymyśli, że wirtualne słowa
należy od czasu do czasu przewietrzyć, otworzyć im okna, a kiedy wyfruną,
wstawić okiennice do tych moich, pożal się Panie Boże, blogów. Jeśli jednak
przeciągi się nie trafią, słowa moje całkiem nie umrą i może jaki lunatyk po
omacku je dopadnie. Otóż i powód, aby pisać. Psu na wyprawkę taki przybytek,
ale co tam, niech i psy coś z tego mają.
Pora już
na mnie, pora. Chociaż dwie opowieści Profesora Tutki na dobranoc.
4. W pewnej
sanatoryjnej miejscowości, na ławeczce przed kwietnym gazonem, gdzie kuracjusze
przepędzali czas wchłaniając w płuca drobinki nasączonej solami pary wodnej,
Adam K. napotkał naukowca. Starożytna ta postać (należy w tym miejscu wierzyć
współlokatorom zdrojowego domu) składała się w ogromnej większości mózgu i
kruchych a cienkich kości. Niedomiar tłuszczu i wody w wątłym ciele profesora,
czynił zeń godną pożałowania efemerydę człowieka, który wbrew naturze
zamieszkuje jeszcze Ziemię, nie zaś podziemną krainę szczęśliwości zwaną przez
Ateńczyków Hadesem. Profesor, wbrew niecnej, słabowitej posturze, która raczej
skłaniała do przypuszczeń, że nie zdoła z siebie wykrzesać dźwięków mowy, w
kontaktach z ludźmi nader był gadatliwy i skłonny do wysłuchiwania
interlokutorów, jakich spotykał w miasteczku zdrowia. Tedy, po wymienieniu
ukłonów na owej ławeczce wystawionej na słoneczne promienie z Adamem K.
zaintrygowała go opowieść bohatera o jego daremnym dotąd poszukiwaniu nowego
życia. Można powiedzieć, że opowieść Adama K., jaką przedstawił, stała się dla
staruszka nie lada wyzwaniem, wyzwaniem dla uprawianej przezeń nauki. Zamienił
się na chwil parę w słup soli i pogrążył we własnym jestestwie tak bezgranicznie,
że kiedy nagle przemówił, tymczasowy współwłaściciel ławeczki aż podskoczył na
niej z przestraszenia.
- Mam na
to sposób, mój przyjacielu, abyś zaczął swe życie od nowa – powiedział
skrzekliwym głosem – musisz jedynie mi przyrzec, że nikomu nie wyjawisz tego,
co zobaczysz i przeżyjesz w moim domowym laboratorium.
- Cóż mi
szkodzi milczeć – obruszył się Adam K. – i cóż kogo obchodzi to, co trzymasz
tam u siebie w domu?
- Mylisz
się, mój przyjacielu. Gdyby dowiedziano się o moim epokowym odkryciu, o
urządzeniu jakie tworzyłem przez lata, aby dzięki niemu udowodnić prawa
rządzące czasem, marny byłby mój los, bo jedni wtrąciliby mnie do pomieszczenia
bez klamek, inni gremialnie wykorzystywaliby mój wynalazek do zawładnięcia cała
planetą i zdobycia władzy nad ludźmi. Widzę jednak, że jesteś w prawdziwej
potrzebie i zależy ci na zmianie. W dodatku twoja opowieść, choć streszczona do
najwęższych granic, ujęła mnie, więc zapraszam cię za dwa tygodnie do siebie.
Będziesz miał okazję jako pierwszy skosztować mojej teorii.
1. Adam K.,
Józef K., Pan A.G. oraz Pan Cogito to niewątpliwie jednostki, które według
matematyków można by umieścić pod wspólnym mianownikiem. Zapewne też inne
zmyślone postaci nadawałyby się do zabiegu sprowadzenia do wspomnianego
wspólnego mianownika, lecz dla przedstawienia niniejszej nie ma sensu mnożyć
fikcyjne byty. Adam K jest, rzecz jasna,
najbliższy autorowi, choćby z tego powodu, że sam go wymyślił i
stworzył.
2. Podstawowym
zadaniem autora jest wobec tego przedstawienie Adama K. w możliwie najszerszy i
najbardziej przystępny czytelnikowi sposób, co paradoksalnie, wymaga ścisłej
precyzji i zwięzłości w obrazowaniu tej specyficznej postaci, żyjącej jakby na
przekór rzeczywistości, będącej w równym stopniu odzwierciedleniem, swoistym
alter ego autora, jak i też kreacją tej wyimaginowanej sylwetki, tak różnej od
wielu innych, istniejących „naprawdę”, ja i też posiadającej niezwykle
skomplikowaną, zindywidualizowaną osobowość.
3. Adam
K. w pewnym momencie swojego życia doszedł do wniosku, że należałoby zacząć żyć
od nowa. Ta odmiana, spowodowana okolicznościami, które na tę chwilę pominę
milczeniem, nie będzie polegać na próbie odwrócenia biegu autonomicznej
historii życia naszego bohatera przy pomocy machiny czasu, przenoszącej
współcześnie żyjących w przeszłość. Istotą tejże ma być rozpoczęcie życia na
nowo, w obecnych okolicznościach, a znajomość własnej przeszłości pełni rolę
katalizatora – przyspieszacza zmian i modyfikatora.
Dystyngowana
kobieta, dostatecznie ładna, aby móc zwrócić ku niej wzrok na ulicy, ciepła na
tyle, aby czuć się w jej obecności swojsko i familiarnie, kroczy obok swego
męża, oddaje się przyjemności spacerowania po uliczkach ni to miasteczka, ni to
wsi. I ten spacer nie męczy jej. Można przejść wszystkie cztery, no może pięć
ulic i nie poczuć zmęczenia.
W
miasteczku jest kościół. Jego pochylona wieża góruje nad niskimi dachami domów
z ciemnoczerwonej cegły. Kościół jest niezamieszkały, zamknięty na klucz w dni
powszednie i jedynie w niedziele odżywa skromną modlitwą, mszą, na której
pojawiają się nieliczni, najczęściej starzy ludzie. Merostwo skromne; mieści
się w budyneczku niewiele większym od przeciętnej kamienicy. Jest tu tak cicho
jak w muzeum, a sekretarka przypomina bardziej sprzątaczkę, aniżeli
urzędniczkę.
Pomyślano
też o turystach. Obok kościoła, w budynku przerobionym ze stodoły (w każdym
bądź razie z budynku gospodarczego) przygotowano kilka pokojów, na parterze i
na piętrze, które latem pełnią funkcję pomieszczeń hotelowych; w pozostałe
miesiące roku mieszkają w nim uczniowie z pobliskiej szkoły. Hostel jest
ogrodzony i jego interior stanowią boiska do gry w piłkę oraz rekreacyjna łąka
przylegająca do strumyka zatamowanego groblą, rozlał się w niewielki, niezwykle
czysty, zarybiony staw.
Mieszkańcy
cieszą się ze swoich skromnych atrakcji, do których należy też niewielki plac
targowy, a w jego centrum wzniesiono monument w formie tablicy upamiętniającej bohaterów
pierwszej światowej wojny.
Bohaterowie
to zwykle ci, którzy nie dożywają końca wojny. (...)
- A cóż ty taki w gorącej wodzie kąpany? – kobieta
przytrzymała swoją dłonią jego ramię w momencie kiedy wstawał z posłania ty
brudny, spocony i głodny, bratku. A gdzie pójdziesz, no gdzie?
Opadł łagodnie na poduszkę. Objął dłońmi twarz,
przecierał ją i oczy.
Stara kobieta tymczasem przysiadła obok niego i
kontynuowała monolog.
- Mój cię znalazł przed nocą, zmierzchało. Ululany
byłeś i czuło się od ciebie podłą gorzałkę. Mój, choć hardy w obyciu, dobre ma
serce, bo ani pomyślał, żeś pijak i nie warto takiemu pomagać, tylko wrzucił
cię na wóz i do dom zawiózł. Pamiętasz ty, bratku, jak się opierałeś przed
wniesienie cię do sypialni?… nie pamiętasz, boś ledwo parę sensownych słów
wymamrotał.
- Tak właśnie było – usłyszał głos wchodzącego do
pokoju starego – i pamiętaj, co matka mówi jest święte, więc zjedz, co ci
przygotowała, a dopiero jak porządnie wytrzeźwiejesz, zdecydujesz, co dalej
robić.
Z wolna podniósł się i
siadł na łóżku. Czuł, że wyschło mu w gardle, lecz nie bolała go głowa po
alkoholu. Przypomniał sobie, że zaczął pić jeszcze w pociągu. Był sam w
przedziale i obserwował ubrany w wiotką sukienkę mgły krąg słońca, towarzyszący
podróży, aż do jego całkowitego zapadnięcia się za szpalerem solidnych starych
sosen. Słońce jeszcze nie zgasło. Rozedrgane, purpurowe promienie pojawiały się
i znikały za smukłymi pniami wysokich drzew. Właśnie wtedy otworzył butelkę
żołądkowej gorzkiej, która naprawdę miała słodkawy posmak. Pił z niej powoli
sącząc wódkę, zakręcał korek i znów otwierał flaszkę, aby zaczerpnąć parę
krótkich łyków, i tak robiła aż do opróżnienia butelki. Wysiadł na jakiejś
stacyjce, trzymając plecak w ręku. Był w świetnym nastroju i wtedy jeszcze nogi
nie odmawiały mu posłuszeństwa, aż do czasu, gdy usiadł na ławeczce przed
stacją. Nie zapamiętał jej nazwy – była to jedna z tych stacyjek, na których
zatrzymują się nie więcej jak cztery na dzień osobowe. Na trzecim torze, na
bocznicy stał skład towarowy z odkrytymi wagonami załadowanymi świeżo ściętymi
drzewami. Doliczył się sześciu takich wagonów doczepionych do kilku typowych
węglarek. Wtedy sięgnął po drugą butelkę. Tym razem pił nalewając sobie trunku
do aluminiowego kieliszka pochodzącego zapewne z „piersiówki”. Już po pierwszym
kieliszku ciepło rozlało się po całym jego ciele i poczuł drętwienie nóg. Po
drugim po raz pierwszy przymknął oczy. Przed trzecim rozbudziło go doniosłe
„grochuuuu” sierpówki. Trzeci poprawił czwartym i chyba wtedy zasnął.
- Właściwie to powinien się pan wykąpać –
powiedział stary – dołożyłem do pieca i będzie trochę ciepłej wody. Zaprowadzę
pana do łazienki.
Wykonał znaczący ruch głową i obaj skierowali się
ku drzwiom. Kobieta została, aby poprawić pościel. (...)
Kiedy doszło się do takiego punktu, gdzie cała
masa spraw staje zupełnie obojętna, przychodzi zdziwienie, że w ogóle ktoś może
się nimi zajmować: zakupami, programem telewizyjnym, że ktoś zamierza wpaść na działkę
w weekend, kupić bilet do kina, że jest jakaś pogoda, jacyś przyjaciele, którzy
zaproszą na kawę lub piwo, że trzeba wreszcie zrobić pranie albo odnowić
receptę na lek, że ktoś myśli o wyjeździe na wakacje i wybór miejsca letniego
wypoczynku przyprawia go o zawrót głowy.
Jest taki czas, w którym nic nie jest ważne. Liczy
się tylko egzystencja. Nawet nie do pierwszego, a do rana. Do rana to nazbyt
długo. Do pierwszego snu. A po nim znów życie rozłazi się jak gangrena.
Świadomość porażki druzgocze i sprawia, że z całego jestestwa wydobywa się
trudny do zniesienia odór. Wraz potęgującym się smrodem wzrasta odległość
pomiędzy podmiotem klęski a ludźmi, którzy zdawali się być na wyciagnięcie
ręki. Ale to złudzenie, bo człowiek jest sam, znacznie bardziej sam, aniżeli mu
się to wydawało. Katastrofę świetnie ogląda się z pewnej bezpiecznej
odległości.
Ech, pisać się nie chce, bo i słowa coraz mniej
znaczą. Czasami wydaje się, że znaczą zupełnie nic.
Ciężko. Lustro powoli staje się niepotrzebne.
Obraz z tamtej strony zniekształca sylwetkę, którą dodatkowo powleka skroplona
para wodna. To przecież nie ja na tej tafli sreberka. Nie ma na kogo patrzeć.
Dzisiaj pojawiłem się na sali wypełnionej młodymi
ludźmi. Uroczystość rocznicowa. Tort, szampan, kwiaty i podarunki. Królował
czcigodny oświecony uśmiech. Obok na tronie zasiadła muzyka i okolicznościowy
kuplecik. Nie potrafiłem uformować warg w taki sposób, aby przypominały
uśmiech. Wyszedłem, zabrałem się za swoje papiery i z trudnością odróżniałem
jedne od drugich. Tuż za moimi plecami usiadła obojętność. Jestem pewien, że za
pazuchą trzymała zawiniątko i przeczuwałem, że jest nim cyrograf, który dany mi
będzie do podpisania.
Więc tak to wygląda. Powolne staczanie się. To
trzeba przeżyć i jedno pytanie, jakie się w tym kontekście nasuwa to, jak długo
jeszcze.
A mnie to się właśnie przydarzyło – powiedział do
siebie i zanotował. Podsumował tym zdaniem opowieść i jeszcze raz przewrócił
kartki notatnika, powracając do samego początku. Skupił się na starannym
odczytywaniu pisma, poruszając wargami i tylko nie wydobywał z siebie dźwięku.
„Piszę do ciebie Rabbi, bo już nie jestem w stanie
przesyłać czytelniejszych sygnałów, że dzieje się coś nie tak. Niby wszystko
jest na swoim miejscu, a przecież jest inaczej, niż mogłoby być i niż być
powinno. Czuję ogromne zawstydzenie (może dlatego nie potrafiłem wyrazić tego,
co czuję wprost i uciekałem się do sztuczek wypowiadania jedynie samogłosek, co
czyniło moją mowę niezrozumiałą). Brak możliwości pomocy samemu sobie to
przyznanie się do błędu, do utraty kontroli nad swoimi myślami, nie mówiąc już
o uczynkach. Czuję się jak rzucający się w przepaść samobójca, który w połowie
drogi odkrywa, że nie uczynił wszystkiego, aby odwrócić swój los. Tymczasem
traci już wysokość i nie jest w stanie poderwać się do lotu zanim roztrzaska
się o twarde podłoże ziemi. Wydaje mi się, że jesteś, Rabbi, jedynym z
żyjących, który ma własne skrzydła i jeśli zechcesz, podasz mi je przed
upadkiem i uniesiesz bezpiecznie, przywracając życiu. To może nawet lepiej,
Rabbi, że dzieli nas tysiące mil, nic o sobie nie wiemy i należymy do innych
światów. Potrzebne jest mi takie obiektywne przetrzepanie skóry, impuls, inne
spojrzenie na sprawy, które przygniotły mnie i nie pozwalają unieść głowy…”
Kiedy wysłał list poczuł ogromną ulgę, która
jednak bardzo szybko ustąpiła jątrzącemu umysł oczekiwaniu na odpowiedź.