piątek, 31 maja 2013

34. Pogłębiam

Franciszku, mnie tam jest dobrze i nie czuję się tak bardzo samotny. Doprosiłem się o łopatę, którą postanowiłem pogłębić rów otaczający gospodarstwo, aby woda nie zalewała podwórza. Zacząłem przed świtem. Mówię ci, że tak lepkiego przedświtu to chyba w życiu nie zaznałem, no może raz, podczas nocnej eskapady z ojcem na wędkarskie łowy. Jasna jak wyprasowana firanka chmura przysiadła na głowach drzew, na łąkach, przysiadła i położyła się wygodnie, zmęczona upiorną burzą. Przedzierałem się przez nią w takiej kurtce nieprzemakalnej. Szło mi się ciężko, lecz oddychało lżej. Zacząłem obracać łopatą przed płotem obok głównego wejścia i posuwałem się w lewo, to znaczy na południe. Usuwałem korzenie, łodygi chwastów i rzucałem to na wierzch, tworząc wał ziemi pomieszanej z roślinnymi kłączami. Następnie przyklepywałem ten wał zewnętrzną stroną łopaty, nadając swojej pracy znamiona staranności i estetyki.
I kiedy tak pracowałem, wolno, acz systematycznie, niemal cały czas myślałem o tobie. Zastanawiałem się nad twoją samotnością i wspierałem ją myślami, mając na uwadze swoją własną. Pomyślałem, że ty w swojej pracy masz zbyt wielu takich, którzy cię nie rozumieją. Ponadto nadepnąłeś na odciski wielu. Dobrze sobie żyją, w luksusie, w wielkim o sobie mniemaniu, rząd dusz trzymając w ryzach posłuszeństwa, a tu taki prostaczek ośmiela się pochwalić ubóstwo i sam woli czuć się ubogim, a z duszą bogatą. Źle skończysz Franciszku upierając się przy swoim. Ciężko jest człowiekowi zrezygnować z dóbr, jakie były mu dane. Tracąc je, jak mniema, traci też znaczenie, poważanie. A ty z bicza sobie strzelasz nad ich głowami, każesz ubóstwem świecić, nie złotem i purpurą. A toś im strawę uszykował bez przypraw i okrasy, a żołądki przywykłe do rarytasów. Jakże oni teraz staną przed ludem prawdę głosić, że umiar i ubóstwo jako pierwsze przez ucho igielne przejdą.
Kopałem więc i za każdym ponowionym razem twoje Franciszku słowa i uczynki podtrzymywały mi stylisko, czyniąc moją pracę lżejszą. I nastał pierwszy promień słonecznego światła, a mgła uniosła się gdzieś lub przepadła bezpowrotnie. 

czwartek, 30 maja 2013

33. Śpiewam sobie

Śpiewam sobie. Nie moje to pieśni, lecz przy ognisku kto by domagał się moich, skoro z pamięci utoczyć można stokroć piękniejsze. Noc grzmiąca pomrukami burzy, co zmoczyła, potargała i odeszła sobie, lecz gdzieś poza koroną lasu została i dyszy, i straszy, choć strachów się tych nie boimy, zaczerpnąwszy do ust nalewki z wiśni, a jaka królewska w smaku i konsystencji swojej lepkiej, purpurowej, słodkiej i piekącej podniebienie.
Jakoś że komary nie dokuczają. Pewnie jeszcze ich skrzydełka nazbyt wilgocią nasycone, albo też dym jałowcowy im nie w smak, lubo też posnęły, niskim ciśnieniem utrącone.
Mam ja wyrzuty sumienia, że goszczą mnie tak przykładnie, ratują od niepotrzebności istnienia mnie między nimi i w świecie całym, a ja zamiast uczestniczyć w ich życiu całą swą fizycznością, bajki opowiadam i śpiewam:

„O piękna nocy nad zwyczaj tych czasów,
Patrz na nas jasno wpośrzód tych tu lasów,
Gdzie jako pszczoły wkoło swego pana
Straż dzierżem niecąc ognie aż do rana.(…)” *

A oczy mi zwilgotniały, bo kiedy przez samego Boga opuszczony – tak się nad losem swym wzruszałem – tutaj znalazłem całkiem pokaźny zrąb duszy swojej i towarzystwo, co dzieląc mój los, miód wlewa do ust moich.
Wciąż jednak uwierzyć nie mogę, czy to realna rzeczywistość, sen, wyobrażenie, czy pragnienie wydobyte nagle na sam wierzch, a może wszystko po trosze jest i prawdą i zmyśleniem.

* toż to początkowa strofka z Pieśni XIII, księgi pierwszej mistrza Jana Kochanowskiego

32. Odpoczynek

Właściwie to ja powinienem się nimi zaopiekować. Jeżeli nie zaopiekować, to przynajmniej pomóc. W takim lesie, na odludziu pracy zapewne nie brakuje. On wyszedł na poranny spacer z psem na smyczy, potem, po wczesnym śniadaniu udał się w miejsce wyrębu wiatrołomów. Mówił, że jeszcze dwa-trzy tygodnie, a uda się przygotować resztę drewna do wyjazdu. Niewiele tego zostało, bo i tez nawałnica nie poczyniła takich szkód jak w sąsiedztwie. Marne to będzie drewno – młode sosny rosnące na piaszczystym wzgórzu, którymi wiatr zakręcił. Piły potną to, traki zmielą, przyda się co najwyżej na pelety.
Ona pracuje w gospodarstwie. Trójka dzieci. Do podstawówki chodzą. Dzisiaj sobota, więc od rana obowiązków przybyło. Trzeba tę dzieciarnię przymusić do uprzątnięcia obejścia, porządków w pokojach, zanim pohasają sobie po lesie.
Mógłbym się przydać do włożenia dzieciakom do głów paru angielskich słówek, albo w ogóle do odrobienia lekcji na poniedziałek. Mógłbym się stać taką guwernantką, która zapanowałaby na stanem umysłowym dzieci leśniczego. Mógłbym.
Tymczasem zbudzono mnie kiedy słońce posunęło się w godzinach i ciska w oczy żółtym piaskiem promieni. A ledwie się obudziłem, ona podaje mi śniadanie. Jajecznica. Zrobiła ją pomiędzy jednym a drugim praniem. Dzieciaki pomogły w rozwieszeniu. Teraz gdzieś baraszkują po okolicy.
Wręcz posadziła mnie przy stole, podsunęła talerz pod nos, nakroiła chleba, chleba własnego wypieku, dała nóż do masła. Kto to widział dziś prawdziwe masło? Ona mówi, że dwie krowy mleczne ma, więc z masłem nie problem.
Pewnie że jem. Wręcz zajadam się. Zachwycam. Ale nie tak powinno być. Czuję się darmozjadem. Szukam pracy.
- Szukam pracy – mówię, kiedy ona zaczyna trzecie pranie. Nie słyszy, albo udaje, że nie słyszy. Pralka zaczyna hałasować. Wibruje niewyważona. Powtarzam, że szukam pracy, a ona nagle odzywa się do mnie mówiąc, że czytała moją książkę, którą pożyczyła od znajomej, która mnie zna i to właśnie ona mnie poleciła.
- Przeczytałam całą i jestem pod wrażeniem.
- Co tam książka – przerywam jej – szukam pracy a książka jest do niczego.
- Ja tutaj nie mam zbyt wiele czasu na czytanie – mówi – początkowo żałowałam, że osiedliliśmy się w tym miejscu, bo miałam swoje ambicje. Tęskniłam za przyjaciółmi, za rodziną. Niektórzy wykruszyli się, ale to chyba normalne; inni przyjeżdżali, zwłaszcza w lecie i wczesną wiosną. A książka jest dobra. Wie pan dlaczego? Bo życie w niej płynie powoli, tak jak u nas. Czuć ten spokój. Pokochałam tę naszą stabilizację, więc pana książka musiała mi się spodobać.
Po śniadaniu dzieciaki wzięły mnie na przechadzkę po lesie. Pokazały mi drogę do wodopoju, jaką zmierzają każdego dnia sarny.
- Nie zobaczymy ich teraz – poinformowała mnie Kasia – one przychodzą bardzo wczesnym rankiem, kiedy jeszcze śpimy.
Pomyślałem, że każde zdarzenie we wszechświecie ma swoje określone miejsce i czas.

wtorek, 28 maja 2013

31. Na wewnętrznym

- Panie, ja to z tym ciśnieniem mam. Zeszło mi to drugie na czterdzieści i mnie zaraz do Płocka wzięli. Córka przyjeżdża, patrzy a łózko puste. Ja się o nią boję, bo ona ma cos w tej głowie. Nie czuć jej pulsu. Żył jakiś nie ma, czy co. Ostatnim razem to tak strasznie ją ta głowa bolała. I ja sobie tu leżę, a niej wciąż myślę. Troje dzieci ma. Sześć, dziewięć i czternaście. I tak bym jej jeszcze chciała pomóc, a tu muszę leżeć…
- Proszę państwa, poprawę widać i zaraz po wyjściu, zgłoszą się państwo do lekarza neurologa. Taka jest procedura. Nie możemy bezpośrednio skierować ze szpitala na inny oddział, choć to ten sam  szpital. NFZ wymaga, że musi opuścić oddział, musi mieć wypis. Wie pan, to tak dla dobra pacjenta robią. Nie może opuścić oddziału o własnych siłach, ale przechodząc na inny, na rehabilitację, musi mieć wypis. Trzeba za to podziękować posłowi W. – powiedział doktor L.
- Znamy go, znamy, panie doktorze. Nad nami mieszka – wtrąciła J.
- To wskazówka dla pani, na kogo postawić krzyżyk.
- Jeśli chodzi o krzyżyk, to pan poseł bardzo modlący.
- A jakże, na mszy w pierwszym rzędzie stał, na tej mszy za pomyślność szpitala – podjął temat K.
- Na każdej mszy w pierwszym rzędzie staje – kontynuowała J. – ostatnio nowy ornat zakupił do kaplicy.
- Mniej ludzi w szpitalu, więcej pracy dla księży.
… W czerwcu córka ma jechać do Matki Polki. Może tam jej pomogą, bo do którego nie pójdzie, to załamują ręce… no to ja już sobie pośpię.

30. Et tu Brute contra me?

Na poddaszu (dano mi tam spocząć) powziąłem myśl o tym, że w przypadku, gdy sił mi na stare lata nie wystarczy, każę się odwieźć do domu pogodnej starości. O tak, nie będę dla nikogo ciężarem. Dobrze by było mieć taki mały pojedynczy pokoik. Może być i dwuosobowy, ale żeby współlokator nie był nazbyt rozmowny, bo ja lubię sobie pomilczeć. Nie żebym był jakim odludkiem, ale milczenie jest dla mnie ważne. Najlepiej, aby ten dom był jak najdalej miejsca, w jakim żyję. Tak naprawdę, to skoro teraz cię nie zauważają, to obojętne będzie IM, gdzie spędzę resztkę swego życia. Obojętność to niezwykle popularna cecha dzisiejszych czasów. Jeśli jesteś na szczycie, trudno aby przechodzono obok ciebie obojętnie. Kiedy jednak stracisz pozycję, zapomnienie i obojętność masz jak w banku. Czasami również możesz liczyć na ostrze sztyletu wbite w twoje plecy. Obracasz się ledwie łapiąc ostatni oddech i widzisz tę dłoń zaciśnięta na rękojeści. Twoje oczy, na które zachodzi lepka i nieprzezroczysta mgła, patrzą na tę dłoń ze wzgardą i niezrozumieniem. I ty, Brutusie …?
Nagle moje oczy rozwarły się. Źrenice spróbowały przedrzeć się przez ciemność. Pot spłynął po czole. Sen zniknął tak szybko, jak wcześniej się pojawił. Czwarta nad ranem. Jeszcze spojrzenie w okno. Wilgotny, deszczowy przedświt.  

poniedziałek, 27 maja 2013

29. Dotarłem do celu

Wychodzę. Nie wiem na jak długo. Wolałbym kiedyś jeszcze wrócić, jak się da. „Się da” brzmi bezosobowo. Tak lepiej. Zastanówmy się, gdzie wychodzę. Najbliżej mam do leśniczówki w jednej drugiej odgrodzonej przed światem bagnami. Druga połowa to las, prowadząca do nie szutrowa droga. Wokół tego samotnego gniazda sosny wysokie, aż po skraj nieba. Ku bagnu brzozowy gaj – młodniak, niżej – kępy olszyn, wysokie trawy torfowiska, pierwsze oczka wodne, przechodzące w równinną dal, za którą majaczy we mgle kontur ciemnego lasu.
Inna droga prowadzi na wyspę bezludną, lecz ta zbyt daleka, przynajmniej w tej chwili niedostępna.
Powróćmy więc do leśniczówki. Strudzony, pozbawiony sił do życia i środków na przetrwanie, pojawiam się nocą jak zabłąkany, napotykając hałaśliwe ujadanie psów. Nie przekraczam granicy wytyczonej przez płot z drewnianych sztachet. Uchylają się drzwi. Oświetlona błyskiem latarki postać w bieli przyciąga dwa podwórzowe psy. Psy cichną, choć ich oczy podejrzliwie spoglądają w stronę wędrowca.
- Kto tu? – słyszę stłumiony męski baryton.
Odpowiadam, a mój głos zdradza samotność i słabość.
- Wchodź i nie bój się. Psy nie zrobią ci krzywdy przy mnie. One cię tylko nie wypuszczą, więc jeśli wejdziesz, nie próbuj wychodzić.
Nie miałem wiele. Tobołek w postaci plecaka. Książki dzieliły w nim miejsce z częściami wymiennej garderoby. Ale to książki ciążyły najbardziej. Przez nie byłem głodny, bo w plecaku nie było już miejsca na chleb.
Psy rzeczywiście odstąpiły ode mnie. Skryły się gdzieś i pewnie cały czas obserwowały mnie z oddali.
- Nie zabiorę wiele miejsca. Ot, kawałek przestrzeni, w której mógłbym złożyć swoje obolałe kości. Nawet poduszki nie potrzebuję, wystarczy mi plecak. Potrzebny mi koc na tę zimną noc.
Wprowadził mnie do środka. Kobieta stała już w progu kuchennej sieni.
- Jesteś głodny – stwierdziła.
Skinąłem głową i pomyślałem, że jeśli spotka się na swej drodze kobietę, ona zawsze zadba o żołądek.
Zapłonęło wątłe kuchenne światło, kiedy wskazano mi miejsce przy stole.
- Zanim pokażemy ci, gdzie możesz spać, a moja żona przyniesie ci koc do przykrycia, wypij.
Postawił przede mną szklankę z trunkiem o smaku domowej śliwowicy.
Była mocniejsza od wódki. Poczułem ciepło przybywające z alkoholem do wnętrza wychłodzonego ciała.
Wyszedłem więc i dotarłem na miejsce z pustym portfelem i książkami. W chwili pożerania pieczonego uda kurczaka nie myślałem jeszcze o powrocie. Zresztą, nie miałem dokąd wracać.

piątek, 24 maja 2013

Tyle ile potrzeba, nic więcej

„Kto ma swego chleba,
Ile człeku trzeba,
Może nic nie dbać o wielkie dochody,
O wsi, o miasta i wysokie grody. (…)”

I tak w czarnoleskie zwrócony strony, wyglądam tego, co z oczywistą mądrością sprzeczne i dzisiaj niemal niespotykane. Wyglądam, bo chcę posmakować tej pięknej naiwności staropolskiej, która mistrzowi Janowi każe zachować umiar w osiąganiu szczęścia.
Dzisiaj, kiedy z jednej strony kariera, pogoń za sławą i mamoną zamyka oczy na biedę i niedostatek, z drugiej, kiedy trudno o ten chleb, co człowiekowi niezbędny do życia, słowa Kochanowskiego zawstydzają. Prawda, że i w jego czasach nie każdy w chleb swój był bogaty, ale prawdą jest też to, że  ponad pięćset lat minęło, aby umieć nasycić ludzkie trzewia.
Nadto zauważyć trzeba, jak nikła jest u nas znajomość humanizmu, jeśli cytowana strofka w pamięć nie zapada.
Czy naprawdę tak trudne to zadanie pozwolić człowiekowi, aby miał swego chleba tyle, ile potrzeba do życia? 

środa, 22 maja 2013

Da da da

Na dadaistyczną nutę, bez uszanowania dla formy, bez koniecznego treści w onej formie rozproszenia, właściwie bez treści, jeno słów, słówek i półsłówek odbijanie, jako to czynią dzieci nasze, zabawę wyliczanką poprzedzając. Zatem usłyszmy:

Dada sylaba
Da da ma ma pa pa
Da mi ma ny ta ta
o ty o ty nie nie
chcę chcę chcę
stój tu stój tu
u dawaj u dawaj
chory ty chory ty
ja ja ja
bie da bie da
pod kość ół tak stój
o grosz proś
płacz płacz
na chleb
licz licz licz
na sie bie
na ko la nach
proś
pa pa nie dają nie dają
głod ny sen
głod ny sen
u mie raj
a przed u mie ra niem
czy taj ten list
czytaj
„u mnie raj daleko jedź przyjedź
nie odwracaj się
nie wracaj
nie
nic tu po to bie
cio tka”.

wtorek, 21 maja 2013

Dla budżetu ratowania – dykteryjka

Właśnie łamię sobie nadane postanowienie o unikaniu jak ognia pisania tekstów na bieżące, okołopolityczne tematy. Psu na budę takie tematy, atramentu i „sanserifowej” czcionki szkoda. Cóż z tego, że na Bedryczów pisał będę grzmiąc na korupcję, nepotyzm, chamstwo, obłudę, fałsz, pazerność, bezczelność, głupotę… i tak dalej i dalej. Mam dosyć spekulacji na wybuchowe tematy spod Smoleńska, na pierdoły w rodzaju wyższości konopi indyjskich nad lekcjami religii; mam dość nawiedzonych i nawiedzających mój telewizor nieomylnych celebrytów, partyjnych jajogłowych; mam dość tej naszej zakłamanej rzeczywistości słupków procentowych. Dlatego też przemilczeć wolę to, co jest strawą zadaną tłumowi.
Ale zdarza się, nie mnie jedynemu, taka zdrada, sprzeniewierzenie sprawie pod wpływem impulsu.
Otóż i zdarzyło się pewnemu idiocie z Kornwalii (przepraszam za zbyt miałkie określenie stopnia upośledzenia umysłowego niejakiego radnego Collina Brewera) wydobyć z siebie mądrość w postać słów, iż „niepełnosprawne dzieci to za duże obciążenie dla krajowego systemu opieki zdrowotnej i powinny być ‘uśpione’, ["Disabled children cost the council too much money and should be put down,"] aby zaoszczędzić na wydatkach socjalnych”.
Radny Brewer następnie tłumaczy, że obrazić nikogo nie miał zamiaru, że akurat miał zły dzień, gdy wypowiadał te słowa, a z drugiej strony to nie sądzi, aby zrobił coś złego i z funkcji publicznej nie ma zamiaru ustępować.
Dajmy na ten czas spokój strażnikowi publicznych pieniędzy Kornwalii, który prywatnie jest praktykującym katolikiem (sic!).
W kontekście tej informacji podanej przez „onet”, zainteresowało mnie, co też na temat propozycji radnego mają do powiedzenia moi rodacy. Właściwie to, co tu ukrywać, spodziewałem się spontanicznego potępienia specjalisty od ratowania budżetu. Owszem spostrzegłem i takie komentarze, lecz, o zgrozo, postawa radnego spotkała się z całkiem sporym poparciem światłych Polaków, którym nie w smak to, iż jego/jej pieniądze ośmiela się przeznaczyć na jakieś tam chore, niepełnosprawne dzieci. Zabrzmiało to, jakbym słyszał cenny wywód wybitnej uczonej moralistki Noicoztego: „Społeczeństwo nie może jednak fundować słodkiego życia nietrwałym, jałowym związkom osób, z których społeczeństwo nie ma żadnego pożytku, a tylko ze względu na łączącą ich więź seksualną” – to ten sam „trynd”.
Wkurzyłem się więc, nie na samego radnego, bo pod każdą szerokością geograficzną można znaleźć osobę niezrównoważoną psychicznie, a mądrość chłopska mówi, że każda wioska ma swojego głupka; wkurzyłem się na te bałwochwalcze głosy anonimowych Polaków, którzy ni mniej ni więcej, zachęcają do popełnienia przestępstwa z jednej strony; z drugiej wykazują się kosmiczną ignorancją, przedstawiając w swoich pokracznych wypowiedziach zaawansowany drenaż uczuć ludzkich.
Tak sobie siedzę i myślę, i z tej perspektywy przeżytych lat dochodzę do wniosku, że te głosy w obronie Brewera to nasza wspólna wina i klęska. To wina każdego z nas, kto miał jakikolwiek wpływ na wychowanie młodego pokolenia. Ja taki wpływ miałem przez wiele lat i czuję się odpowiedzialny za dzisiejszą nikczemność słów, za którą, nie daj Boże, oby nie poszły czyny.

poniedziałek, 20 maja 2013

Moja Alpuhara

Onegdaj recytowana z muzycznym podkładem, który zabijał rytm przeplatanego dziesięcio- i ośmiozgłoskowca. Była nieporadna lecz szczera. Nie do końca akceptowałem postępowanie Almanzora, który aby się zemścić na Hiszpanach, użył zmyślnego, lecz tak romantycznie beznadziejnego fortelu.
Ballada ta to tylko jeden z elementów zachwycania się Mickiewiczem. Innymi były „Czaty”, „Sonety krymskie”, ballady, „Pan Tadeusz” „Dziady część II” (właśnie II a nie III).
Zdarzyło mi się leżeć w szpitalu dni czterdzieści dziewięć i wtedy nauczyłem się na pamięć kilku ballad i przypomniałem sobie „Alpuharę”.
Rzecz jasna pogrążony w romantyzmie, nie omieszkałem zakochać się również w Słowackim, o którym z pewnego źródła wiem, że „wielkim poetą był”. Zwłaszcza „Beniowski” złamał mnie pozytywnie. Umyśliłem sobie, że przy okazji zdawania matury mógłbym się posłużyć poetyką poematu dygresyjnego. Bezprecedensowe zadanie i niemal niewykonalne. Oczywiście nie podjąłem się napisania poematu dygresyjnego na maturze; zająłem się „Pierwiosnkiem”, „Romantycznością” i „Balladami i romansami”.
Po latach moją Alpuharę znajduję w dojrzałych „Lirykach lozańskich” – przykładach bezpośredniej liryki czystej. Ta poezja wykracza już poza romantyzm. Kieruje się na Norwida, Przybosia, Różewicza. Do dziś lubię interpretować „Polały się łzy…”, tak bardzo prawdziwy i ponadczasowy wiersz.

***
Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste!

sobota, 18 maja 2013

Ogrody


W moim ogrodzie poszczególne alejki miały nazwy dziewiętnastowiecznych pisarzy. Płot rozdzielający ogród od drogi odgrywał rolę kolejowego wagonu. Wymiana barterowa pomiędzy ogrodami: moim i sąsiada dotyczyła głównie malin, truskawek, agrestu i pomidorów. Pomidory w moim ogrodzie podlewane były cieczą będącą mieszaniną wody, obornika oraz roztartej na drobno próchnicy wierzbowej. Dziadek „podkurzał” pszczoły i był odporny na ukąszenia. Miód był lepki, słodki, lejący się i ciepły, a jego smak przewyższał smakiem wszystkie miody świata. W pobliżu ogrodu, na alejce, znajdowało się ustrojstwo, którego nazwy nie pamiętam. Wyglądało to tak: Wbita w ziemię i zapewne zalana cementem szyna; przyspawana do niej, również z szyny kolejowej zrobiona poprzeczka – przypominało to niesymetryczny krzyż; do poprzeczki po obu stronach tej pionowej, zawieszono prostokątny kawał grubej blachy i mniejszą, wąskotorową szynę nie więcej niż półmetrowej wielkości; z poprzeczki zwisała też na łańcuchu żelazna pałka. Z ustrojstwa korzystano w dwu przypadkach: podczas pożaru lub innego nieszczęścia oraz w czasie rojenia się pszczół. Z drzew w ogrodzie rosły głównie jabłonie – renety i kosztele. Należały one do dziadka; babki domeną były warzywa, ja uprawiałem truskawki.
Pewnego roku przyszła „zła”, ruda woda z pokaźną domieszką słodu. Ogród podupadał na zdrowiu z każdym rokiem. Wcześniej zmarła babka. Rozlany z woreczka żółciowego płyn skaził organizm. Dziadek zmarł kilka lat później pozostawiając ogród mnie i ojcu. Pszczoły wyroiły się i odleciały. Miód przestał istnieć a ogród podupadał na zdrowiu. Musiał tęsknić za dziadkiem.
To było dawniej.
Mój obecny ogród znajduje się w zupełnie innym miejscu. Istniał jeszcze w zeszłym roku. W obecnym trafił go szlag. Pozostały na nim zioła i bezkrólewie roślin mniej lub bardziej zbędnych. O ile poprzedni ogród zamierał stopniowo, ten zaczął cierpieć na nieuleczalną chorobę zapomnienia. I ja straciłem serce. Tyle niepotrzebnej pracy, nie tylko w ogrodzie. Każdego dnia obserwuję ten upadek. Czuje się wtedy tak, jakbym patrzył w lustro. Nie poznaję siebie. Nie poznaję ogrodu. Życie przechodzi obok. Może już przeszło i nie ma co się łudzić, że powróci. Czasami jednak w chwili nieuzasadnionego optymizmu, myślę, że chciałbym mieć jeszcze trzeci ogród i nie chodzi mi o ten rajski. Do raju zgubiłem klucz. A zresztą, kto mnie tam wpuści bez listu referencyjnego. Chciałbym jeszcze dożyć do tego trzeciego ogrodu. Nie musiałby być tak piękny jak pierwszy i tak zmuszający do pracy jak drugi. Wystarczy kilkadziesiąt metrów kwadratowych, za to w trzecim wymiarze sięgnąłby nieba. Jeśli nie dożyję, to trudno. Oby pamięć została ze mną do końca. 

piątek, 17 maja 2013

Zabolało


Biegłem z ogniem w ręce
świeca wypalała ciemność
myślałem że zdołam przywrócić światłość
aż przyszedł ciężkim krokiem wiatr
zdarł płomień
poczułem na palcach gorące krople stearyny
zabolało.

Przypadek nihilizmu a prawo do rewolucji


Nihilizm moralny i egzystencjalny nie tworzą się z niczego. Są powodami sprzeczności, uświadomieniem bezsensu. Dlaczego nie ma sensu? Bo nie ma celu, albo też cele są sprzeczne lub z gruntu fałszywe. Dlaczego nihilizm zaprzecza moralności? Bo dostrzega sprzeczność między deklaratywną a rzeczywistą.
Zawsze gdzieś musi istnieć przyczyna wyrażania określonego poglądu, działania. Przyczyna nie musi występować w pojedynkę, nie musi też być logicznie uzasadniona, ale jest.
Nowa mowa gardzi rewolucjami, które przynoszą śmierć, zło i w końcu zakłamanie. Ale rewolucja nie dzieje się bez sprawczej przyczyny. Niekoniecznie na pierwszym miejscu jest wódz. Wódz wyłania się i wykorzystuje przyczynę dla własnych potrzeb. Przyczyna jest na pierwszym miejscu.
Podobnie jest z wojną, zdradą, pogonią za dostatkiem ponad miarę i potrzeby.
Chyba jednak najistotniejszym argumentem jest sprzeczność pomiędzy słowem a czynem. W tym zasadza się nasza moralność lub moralności brak. Postępuję inaczej niż myślę. Udaję miłość, przyjaźń, odwagę, patriotyzm i wiarę. A kiedy prawda wychodzi na wierzch, jak tu wierzyć w intencje? Trzeba wiele wyobraźni, aby nie stać się sceptykiem, a w skrajnej jego postaci – nihilistą.
O ile nihilista jest bytem wycofującym się, rewolucjonista przeciwnie, on wybiera działanie. Pomiędzy nimi jest anarchista, który działając, skazuje się na opuszczenie, izolację.
Społeczeństwo uczy się neutralizować jednych i drugich, „działaczy” i tych pesymistycznych ignorantów. Jednym i drugim oferuje zamienniki szczęścia, ów konsumpcyjny świat pozornych radości i świat, który wydziela adrenalinę.
 Jeśli nie widzisz celu, odczuwasz bezsens, dane ci będzie wędzidło, abyś posiadł za jego pomocą jak najwięcej dóbr, przedmiotów, zbędnych wprawdzie, lecz poprawiających kondycję psychiczną, bo posiadanie rzeczy to atrakcyjny zamiennik próżności.
Jeśli chcesz się wykazać w działaniu, łatwo skierować twój bunt przeciwko innym w cywilizacyjny sposób, znajdując ci wroga, którego możesz okładać słowami.  
Przykre jest to, że w obu przypadkach unieszkodliwienie buntujących się to domena tak zwanego społeczeństwa obywatelskiego niosącego sztandar wolności. Czegóż to się nie robi, aby zamknąć usta niepokornym.

czwartek, 16 maja 2013

Igraszki ze światem przedstawionym


Ważny jest początek. Oby zaciekawił. Powinien się podobać autorowi. Ba, jak to osiągnąć? Niezawodnym sposobem jest odczekanie do dnia następnego. Jeżeli da się to „coś” przeczytać tym samym rytmem, wzbudzając podobne lub wręcz identyczne uczucia, można zaryzykować pójść dalej.
Ważny jest dalszy ciąg. Precyzja w budowaniu akcji. Składne, nie nużące dialogi, stopniowanie napięcia.
Ważne jest zakończenie. Zaskakująca pointa albo odwrotnie – zakończenie we mgle, bez odpowiedzi, skazane na czytelnika.
Teoria wzięta z ulicy lub odkryta w bibliotecznej poczekalni.
Początek. Słońce już przelewa purpurę w żółcień. majowy chłodny poranek. Szklista rosa na wysokich źdźbłach traw. Komórka, drewutnia, spichlerz, stodoła – wszystko w jednym, choć w swym wnętrzu podzielona powierzchnia. W skrajnej części jest miejsce na inwentarz. Zalatuje nie tylko stęchlizną, ale i klimatem z odległego czasu.
Jeśli kto nie śpi, słychać wyraźnie, coraz bliższe kroki kogoś z zewnątrz. Potem klucz zgrzytający w kłódce, poluzowany łańcuch, wreszcie terkot uchylanych drzwi. Rześkie powietrze dostaje się do środka wraz z ostrymi promieniami słońca. Nagle konfrontacja. Nastoletnia dziewczynka kontra wydobywający swe ciało z pościeli usłanej sianem mężczyzna, o kilkunastodniowym zaroście, potarganych włosach, zakurzonym ubraniu nie pierwszej młodości. Zamiast jej spodziewanego krzyku stupor, odrętwienie, zastygłe wykrzykniki przerażenia. I jego błagalne „ciiiiii, nie bój się, nie zrobię ci krzywdy”. Po chwili wzrok obojga na oparty o drewnianą ściankę rower.
- Weź go, jest twój – głos mężczyzny jest opanowany, cichy, to niemal szept – Ja zaraz sobie pójdę – zapewnia.
Dziewczynka bierze rower, wyprowadza go na zewnątrz. Nie siada na nim, tylko pcha przed sobą. Mężczyzna słyszy stanowcze:
- Powiem.
Otrzepuje się z drobinek siana. Przyczesuje sfatygowane włosy. Wychodzi z pomieszczenia i zamyka drzwi haracząc klepisko przed wejściem. Zamyka je na kłódkę, pozostawiając klucz w zamku.
Mężczyzna przechodzi wzdłuż komórki i za węgłem kieruje się do ogrodu. Znika z pola widzenia. Tymczasem na podwórku wszczyna się gwar. Dwa dorosłe głosy przecinają powietrze, zbliżając się do komórki. Mężczyzna jest na tyle daleko, że nie słyszy jak inny mężczyzna otwiera drzwi, potem zamyka je i ostrożnie, krok za krokiem podążą za śladami pozostawionymi przez nieproszonego gościa. Następuje cisza. Kilka minut później zaniedbany mężczyzna obserwuje jak pobliską polną drogą położoną za szpalerem wierzb podążają dwie postaci; jedną poznaje, jest nią dziewczynka z tornistrem na plecach. Towarzyszy jej osoba dorosła. Prawdopodobnie ojciec.
Mężczyzna dostaje się na skraj sadu otoczonego pszczelimi domkami. Przy jednym z nich przystaje i kładzie się w wysokiej trawie. czuje jeszcze jej wilgoć, ale nie rezygnuje z tego posłania. Przymyka oczy i w ten sposób kończy się pierwszy obraz tego majowego dnia.   

środa, 15 maja 2013

Od Prometeusza do Syzyfa


Ech, Prometeusz to był gość. Wyobraźcie sobie, że zechciało mu się ulepić człowieka z gliny. A że wydawał mu się słaby i kruchy (właściwie to powinien być obślizgły vel obślizły), skradł bogom ogień. Pono nauczył ludzi garnki wypalać, żelazo kuć. Nie dość na tym. Oszukał samego Zeusa, podsuwając mu pokryte tłuszczem kości połowy wołu.
A niech cię, Prometeuszu, byłeś i pozostaniesz moim przyjacielem. Nauczyłeś mnie wytrwałości i sprytu, a także tego nieocenionego kierowania się interesem tych, do których przychodzisz z dobrą nowiną. Żyliśmy z sobą pospołu i marny nas spotkał los. Ciebie gorszy, bo jakżeś ty cierpieć musiał przykuty do skały i te ptactwo…twoją wątrobę…
Tymczasem nastał nam dobry, szlachetny i gospodarny król Koryntu – Syzyf dano mu imię. Żył w dobrej sławie, dobiwszy starości, którą łagodził ambrozją i nektarem, zapraszany na Olimp przez bogów. Jednakowoż powierzoną mu  tajemnicę nieroztropnie rozpuścił, za co wysłano ku niemu bożka śmierci Tanatosa. Syzyf, wiedząc, jaką mu ucztę gotują bogowie, Tanatosa uwięził i odtąd, ani sam na śmiertelną wycieczkę nie wyruszył, ani też nie pozwolił ludziom umierać. Jeszcze dwakroć, dzięki sprytowi swemu, Syzyf zdołał uchronić swe życie przed zgonem, lecz dopadły go w końcu boskie wyroki. Miast umrzeć w Hadesie, kazano mu wtaczać wielki kamień na szczyt góry, kamień który osuwał się, ilekroć był bliski postawienia go na szczycie. Pono do dzisiejszego dnia niestrudzony Syzyf swą beznadziejną wykonuje pracę.
I ty Syzyfie moim jesteś przyjacielem i druhem. Obadwaj my przed siebie pchamy ten głaz niepokorny, obadwaj my pokarani bezsensem naszego trudu.
I czy takaż nam śmierć bez zgonu dana?

poniedziałek, 13 maja 2013

Stracona generacja?


Każdy ma swój czas do rozliczenia się z życia. Wstępuję nieskromnie na schody niedostępne dla mnie i moim zadaniem nie jest porównywanie się z tymi, którzy mają już swoje „wydeptane schody”, lecz, co najwyżej, podążanie za nimi, ich myślami – wszak w życiu także o obecność autorytetów chodzi. Każdy więc ma swój gwóźdź, osinowy kołek, coś, co dręczy bezustannie, nawet po upływie wielu lat. Bywa tak, że to dręczenie staje się własnością całkiem sporej grupy nieszczęśników. Mówi się wręcz o pokoleniu, straconej generacji; w każdym bądź razie o wspólnych dla wielu korzeniach, którym los nie szczędził chińskiego przysłowia: „obyś żył w ciekawych czasach”.
Miał swoje pokolenie Remarque, miał Hemingway, a z bliższych mi poetów Różewicz. Wojna, ta cholerna wojna namąciła w życiu ludziom tak bardzo, że kiedy zaświtała wolność, nie była wolnością dla zanurzonych w czas hańby i przemocy. Nic też dziwnego, że poeta, dramaturg i pisarz Różewicz, aż po stateczną dojrzałość, prowadzi swój dialog z czasem zagłady. I niech mu to będzie wybaczone na wieki wieków. Przekornie rzecz ujmując, to może dzięki tej wojnie, paradoksalnie, mamy jednego z najwspanialszych na świecie poetów, który już dawno powinien wygłaszać mowę przed audytorium złożonym z członków Akademii Szwedzkiej.
Ten zapisek nie miał być w zamyśle uwagą, recenzją, czy artykułem poświęconym Tadeuszowi Różewiczowi i jego generacji. Chodzi o rzecz inną, bezwzględnie osobistą. Powiedzmy, że chodzi mi o umiejscowienie piszącego te słowa w pokoleniu, które napoczęło lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia. Czy i do jakiej generacji należę ja sam? Czy jest to pokolenie straconych złudzeń?, niewykorzystanych szans?, schyłku pewnej epoki?
Zapewne wielu z nas wstąpiło w dorosłość w systemie, który dzisiaj skutecznie wymazywany jest z pamięci, a ludzi żyjących w niesłusznej epoce traktuje się jako przypadkowo urodzonych, powiedzmy sobie szczerze, naiwnych, głupich i na własną prośbę zniewolonych. Ciekawe jest to, że wśród potępiających są w większości ci, którzy wyrośli i wyedukowali się w tym właśnie systemie. Ale oni wycierpieli, jakże wycierpieli. Z drugiej strony z opisu niesłusznego systemu można wywnioskować, że oto owszem, istniała niejaka demokracja ludowa, istniało opiekuńcze państwo, szerzył się komunizm, lecz niemal całe społeczeństwo było przeciw. W gruncie rzeczy wszyscy, wedle własnych sił i możliwości sprzeciwiali się ustrojowi. Czy rzeczywiście?
Jak by nie było, odczuwam przynależność do pokolenia, które w pewnym momencie swego życia zmuszone  było lub chciało zmian. Zmian na lepsze. Nie jestem pewien, czy to się udało.

niedziela, 12 maja 2013

"O, gdzie są te pola!"

„O, gdzie są te pola!” Wergiliuszu, obracasz się w grobie swoim, na samą myśl, żem skradł dla bloga twoje tęskne zawołanie. Cóż, kiedy wstecz spoglądając, także moje pola dzieciństwa i młodości w swojej naiwnej prostocie prawdziwym były cudem. A przecież nie o same pola, nie o wieś spokojną, sielankową tu idzie, lecz ten klimat pogodnej serdeczności w jakim przemieszkiwałem.
Siermiężne to były lata, szare, lecz w szarości doskonałe; w smaku truskawkowym, mlecznym, śmietankowym. Tak niewiele w tym pokarmie było dziegciu nienawiści. A wodę nosiło się wiadrami, a trzeba było w piecu palić, do magla chodzić, a szynkę jeść na święta. I co z tego, kiedy wszystko wokół ciebie było twoje własne.
Powroty do przeszłości są oznaką postępującej choroby starzenia się. Nic na to nie poradzę, że licznik odmierza czas. A człowiek, tak jak chciałby po sobie dobre wspomnienie zostawić, tak i też chciałby z sobą zabrać na tamtą stronę obrazy szczęśliwie mu przez los dostarczone.
A dzisiaj? Co tobie i mnie pozostaje? Coraz mniej zrozumienia, coraz więcej niepokoju. Wergiliuszu, jeszcze raz ukradnę twoje pełne zgrozy słowa: „O, témpora. O mores!” – O czasy! O obyczaje!

sobota, 11 maja 2013

Opowiastka depresyjna

A przecież popadam w depresję, lękiem wytaczając horyzont dnia następnego. Nocą jest łatwiej. Noc skierowana jest ku wczorajszemu dniu. Można sobie pofiglować z myślami.
Bycie w stanie depresyjnym nastręcza niepokoju i prześladowań; ma jednak specyficzną formę postrzegania świata. Aby to zrozumieć, należałoby wyjść na kwadrans z sali biesiadnej, w której uczestnicy hulanki, jak jeden mąż, raczą się gorzałką, zawzięcie wyrażając swoje poglądy, ba, przekrzykują się nimi. W sali panuje zgiełk niesłychany, lecz jeśli się jest w oku cyklonu swawolnej zabawy, potrafisz usłyszeć i zidentyfikować słowa, jakie padają pod twoim adresem i w pobliżu ciebie. Jednakowoż, kiedy wrócisz do tłumu po kwadransie odpoczynku, trafiasz nie do kompanów, lecz między rojne pszczoły. Niczego już nie rozumiesz; otacza cię szum, kakofonia dźwięków, bezsens ludzkiej niby-mowy. I nagle przychodzi ci do głowy myśl światła: czyliż świat zwariował cały, czy ja w tym jego niezrozumieniu oszalałem?
W Tibora Dery’ego „Pan A.G. w X”, świat na głowie postawiony. Wolnymi ludźmi są ci, którzy zniewolonych na swoich barkach noszą. Istny to surrealizm i, po trosze, kpina ze świętej wolności.
Zmierzając ku końcowi depresyjnej opowieści, pora na podsumowanie. Jeśli zauważasz szaleństwo wokół siebie, czy wtedy lepiej połączyć się z tłumem i wbrew rozsądkowi, jaki jeszcze nie wygasł w mózgu twoim, bawić się z tłumem, zagłuszając własne myśli i przekonania, czy izolować się od niego, decydując się na osamotnienie i alienację?
O, święty, podły relatywizmie, oportunizmie – jego przyrodni bracie!

Czy lepiej być szalonym z innymi, czy szaleć w samotności?

piątek, 10 maja 2013

Przedświt


Przebóg, czy można nie zachwycać się majowym przedświtem, ariami słowików, których nie spostrzeżesz w gęstwinie wykluwającej się zieleni, lecz słyszysz, jak skrzypce, wiole i oboje a fagoty mieszają się w tym koncercie? Prawdziwa, radosna i nieustająca polifonia.
A pod drzewami olszyn, dębów, osik i brzóz wilgotna trawa i moczysz w niej stopy podążające ku dźwiękom, ku słońcu, które lada chwila wypełznie spod kręgu horyzontu.
Chciałoby się bez końca nieść w ramionach tę niezwykłą przemianę nocy w dzień. Chciałoby się pochwalić tego, co stworzył ów raj odwieczny, wyznaczany rytmem natury. I chwalę ten barokowy przepych i różnorodność.
A kiedy już płomień czerwonej gwiazdy zatoczy pierwszy krąg, ocierając się o płaszczyznę ziemi, wtedy, o zgrozo, może stanąć przed oczami człowiek, który jeden potrafi zburzyć Eden.

Człowiek umie płoszyć słowiki, potrafi stanąć na przekór naturze, jest w mocy zniszczyć także obraz szczęśliwego poranka.

Wrak mój


Toń wody jasna – błękitu spojrzenie,
jej chłodem ciało otaczam półnagie,
wnikając w głębię, sięgam niestrudzenie
twardego dna, dalekiego od pragnień.

Zaprzęgam się tam w dole do korwety,
co skutkiem burzy szkwałem przełupiona,
jeszcze żywa, kołysze się, lecz kona;
ciągnę ją słabością ramion ascety,

Lecz w wysiłku ustaję, zaplątany
w lin oślizłych, pajęczych sieci szpony,
wrakiem się staję, na los szczęścia zdany;
jeszczem żyw, dyszę, chociam zatopiony.  

czwartek, 9 maja 2013

Epitafium


Cóżeś ty zrobiła światu i losowi swemu, że przepadła o tobie pamięć, żeś ostatnie swoje dni spędziła w obcym domu, w otępieniu demencji, w irytacji i zapominaniu, w błądzeniu i nierozpoznawaniu? Zapewne niewielu pamiętało o tobie – intelektualnej przewodniczce po świecie niespełnionych wciąż marzeń. Ech, ty, prowadziłaś mnie za rękę w krainę bajecznej pogody słów, nadając im znamiona nieśmiertelności. To ty nauczyłaś mnie Leśmianowskiej „Dziewczyny” i drążyłaś moją duszę Conradem i Żeromskim. Wpłynąłem z tobą w akermańskie morze, zaglądałem do szlacheckich zaścianków Mickiewicza i Orzeszkowej; byłem w Alpuharze, wywoływałem dziadowskie i weselne duchy. Zauroczyłaś mnie Jesieninem      i Różewiczem. Kazałaś mi walczyć z dżumą i kołtunerią.
Nigdy się nie dowiedziałaś, ile ci zawdzięczam. Nie poznałaś moich wierszy, choć tworzyłaś je ze mną.
Mój gniew na siebie to skaza na moim sumieniu, że nie potrafiłem cię odnaleźć, choć żyłaś tak blisko. Mam żal do siebie, że nie byłem w stanie zatrzymać postępującej choroby, że pozwoliłem ci umrzeć w osamotnieniu.
Ale nie ma tak dobrze. Kiedyś cię odnajdę i powiem to wszystko, czego nie zdołałem powiedzieć wcześniej. Czekaj na mnie.

Zofii D.W. poświęcam 

środa, 8 maja 2013

Czytając Senekę

(…) Jakże  głupio  jest  układać  sobie  całe        życie  nie  będąc panem  nawet  dnia  jutrzejszego!  Ach,  jakże  bezrozumni są  ci,  którzy  żywią  w  sobie  jakieś  daleko  sięgające  nadzieje:    kupię    sobie    coś,    wybuduję,    udzielę    komuś pożyczki,        ściągnę  należność,  będę  piastował  zaszczytne urzędy,  a  potem  wreszcie  utrudzoną  i  zaspokojoną  już starość   skieruję   na   spoczynek.   Wierzaj   mi:   wszystko, nawet  u  ludzi,  którym  sprzyja  szczęście,  jest  niepewne. Nikt  nie  powinien  sobie  niczego  przyrzekać  na  przyszłość.  Nawet  to,  co  już  mamy,  wymyka  się  nam  z  rąk, a   każdą   godzinę,   którą   właśnie   przeżywamy,   może przerwać   nam   jakiś   przypadek. (…)*
* Seneka – „Listy moralne” – Księga siedemnasta i osiemnasta – CI

Czytając Senekę odczuwa się tym bardziej brak wskazówek: jak żyć; przyjaciół: jak raczyć się ich towarzystwem; autorytetów: jak iść ich śladem. Właściwie należałoby przebyć każdy ze 124 listów do Lucyliusza, aby odkryć prawdę, aby oddzielić dobro od zła.
Czas, w którym żyjemy, odziera nas z szacunku dla moralności. Cnota nie jest już desygnatem wartości. Wszechpotężny relatywizm zwalczył prawdę. Zapanowały idee i doktryny, obce sobie nawzajem i wrogie. Coraz mniej punktów wspólnych w myśleniu o tym wielkim, w wielką literą piszących się nazwach jak ojczyzna i patriotyzm, i o tym małym – uczciwość, prawdomówność i szczerość. Jedna idea wyklucza pozostałe. A u Seneki jest myśli porządek, i jest, jak w cytowanym powyżej fragmencie świadomość tego, że życia nie sposób ułożyć sobie po sam kres, jeśli nie jest się pewnym jutra. I żeby przeżyć dzień jutrzejszy, zdając się na losu zrządzenie, cnota, wewnętrzna prawość, mogą nam pomóc, kiedy już wszystko inne zawiedzie.
Stoicyzm jest trudny. Bo jakże wyzbyć się uczuć? Jakże godzić się z losem niepewnym a złośliwym w naszym mniemaniu?. Jeśli jeszcze odrzucić mamy złość, gniew i zazdrość – tym lepiej. A jeśli mamy odrzucić miłość? przyjaźń? spontaniczność? Nie, Seneka tego nie wymaga. Raczej odwołuje się do naszego rozsądku. A tam, gdzie rozumna głowa, tam i na miłość miejsce się znajdzie.

wtorek, 7 maja 2013

Fantazja g-moll (1)



(sekwencja, w której okaże się, że sen nie jest wystarczającą przeszkodą w postrzeganiu rzeczywistości)

Właściwie to o 20.42 przenosił się z peronu do poczekalni. Wyznacznikiem tej zmiany miejsc był odjazd pospiesznego, a także potęgujący się chłód. Tym razem matka natura doceniła, że nie wziął z sobą koca i zdecydowała się wionąć południowo-wschodnim powietrzem, nieco wilgotnym, lecz przyjemnie ciepłym, w jakim nie żal było oczekiwać północy. Pomiędzy odjazdem pospiesznego a przyjazdem kolejnego mijały długie 33 minuty i dworzec na kwadrans zamierał. Adam próbował wtedy się zdrzemnąć. Sadowił swoje plecy wygodniej na oparciu ławki, pozwalał głowie odchylić się do tyłu i zwisać z górnej krawędzi oparcia, jakby szyja pozbawiona była kręgów. Sen przychodził momentalnie i nawet odgłosy rozmów spóźnionych lub przedwcześnie przybyłych pasażerów nie wpływały na czas trwania drzemki. Tego dnia pojawił się taki przedwczesny podróżnik. Usiadł na sąsiedniej ławce, a oddech miał ciężki i krótki. Dopiero po paru minutach zdołał wykrztusić:
- Zobaczysz, jakeśmy zamek odbudowali.
Pojawił się wtedy, z tej samej odległości, piskliwy, dziecięcy głosik:
- Ja, dziadku, wiele razy oglądałem ten zamek w telewizji.
- To nie to samo, chłopaczku, co innego patrzeć w telewizor, a co innego dotknąć tych murów, któreśmy stawiali.
z tego samego kierunku, ale z oddali, dochodził nierozszyfrowany przez drzemiącego Adama poszum rozmowy dwóch kobiet.
- A ten pan, dziadku, śpi?
-To o mnie – pomyślał Adam.
- Przecież widzisz, że śpi. Pewnie zmęczony. Nie przeszkadzajmy mu.
- Ale jeśli ten pan czeka na ten sam pociąg co my, musimy go obudzić.
- Dobrze, chłopaczku, jak zapowiedzą, zbudzimy go.
- A ja już dwadzieścia lat nie byłem w Warszawie. To nie do uwierzenia – najwyraźniej to ostatnie refleksyjne zdanie nie napotkało adresata, gdyż tuż przed jego wypowiedzeniem Adam usłyszał odgłos należących prawdopodobnie do malca szybkich kroków. (...))

sobota, 4 maja 2013

Proszę nie budzić



Dzień nastał wymarzony. Ociekająca deszczem gładź szyby, szarość przechodząca w granat. Wyglądasz: w niskich trawach woda, jakby odsączona z gąbki uściskiem dłoni. Nareszcie jest powód do przespania dnia jak agnostyk stroniący od kościelnej celebry. Puszczony w ruch telewizor i poranne przysypianie po wizycie w łazience, papierosie i paru łykach gazowanej wody. Można wreszcie powałęsać się po pościeli, a telewizor jest po to, aby zasnąć na chwilę, może na dzień cały.
Kiedy wreszcie koło południa, zerwawszy się na proste nogi, poczuwszy  pierwszy głód, oprócz tego głodu spada na człowieka kolejna historia, którą trzeba opowiedzieć. O losie niepokorny! Ledwo do wstania przyszło, ty już podróżujesz myślami po innym świecie. Bierzesz, co tam masz, do pisania, i kreślisz opowieść. Dobrze, żeś sam o tej porze – wtedy możesz sprawniej przebierać palcami po klawiaturze. Piszesz spontanicznie, wymyślasz, nie trudząc się zbytnio, bo ten początek … już go masz w głowie i recytujesz z pamięci. Piszesz. Piszesz.
Proszę nie budzić!
Być może jedynie to ci zostało. Nie spaprz tego, jak swego życia.

piątek, 3 maja 2013

Wszystko na swoim miejscu


I siadłem, i okulary włożyłem tam gdzie potrzeba, i zacząłem czytać „Paschę” Bogdana Wojdowskiego. Znalazłem tam taki fragment. Z zazdrością nań patrzę, choć kontekst inny: getto, holocaust, zmora tragicznej przeszłości. Wspólne jest pragnienie normalności. Niewielkie jest to, czego mi (nam) trzeba. Niewiele tak wiele znaczy.
(…)„- Ach, żyć w takim małym, cichym miasteczku. Cała moja młodość. Wśród samych swoich. A te mury? Niech przepadną. Nie, nie, Korn, zamienię wszystko, co mam, na takie małe, najmniejsze życie. Do Boga tak blisko. I Bóg też na swoim miejscu. A każdy grzech i dobry uczynek też na swoim miejscu. I kupcy za ladą. I furmani przy konikach. Wszystko takie małe, ładne i konieczne(…). W małej mieścinie jest mniejszy strach, mniejsze zło i nawet diabeł mniejszy niż gdzie indziej. Taki diabeł. Diabełek, można powiedzieć.”(…)

czwartek, 2 maja 2013

Zmyślenie

Aby zacząć od właściwej strony należałoby powiedzieć, że wszystko jest zmyśleniem. Każde słowo jak paciorek różańca, jak koralik w naszyjniku. Słowo do słowa i zbierze się cały bukiecik słów. I jeżeli dopasujesz je składnie, ozdobi niejedną szyję.
Zmyślam więc i próbuję je nanizać na wiotką żyłkę, aby potem mając zamknięte oczy, opuszkami palców czytać to, co dla niewtajemniczonych jest zagadką lub zgoła bezsensowną grą słowami.
Zmyślenie zmyśleniem, ale przecież nie pochodzi ono znikąd. Nie istnieje czysta forma, kiedy liczy się człowiek z treścią. Słowo nie egzystuje w próżni. Zawsze jest jakiś powód, dla którego warto się nim posługiwać.
Wracam do akapitów powyżej, aby wytłumaczyć sobie znaczenie słowa „zmyślenie”. Przecież że nie o kłamstwo w zmyśleniu chodzi, lecz o twór zwany kreacją. Kreowanie czegoś wymaga słów, wymaga wyobraźni, wymaga dokonania rewolucji w mózgu (przy okazji okazało się, że lubię posługiwać się anaforą, lubię uwypuklać to, co winno być wypukłe, nie wklęsłe). Zmyślenie pochodzi z myśli, ta z mózgu, a idąc dalej, do tegoż mózgu prowadzą drogi rozliczne, doświadczenia przeszłe i wyobrażenia o przyszłości.
Pora na konkluzję tej zawiłej kreacji.
Kiedy piszę, drżyjcie bogowie, bo to JA sam decyduję o wyglądzie świata, o człowieku, zmyślam świat cały. Po co? Dlaczego? Może z tego powodu, że ten realny jest wciąż niedoskonały???

Wiersz


opowiada historię
najprościej
waży każde słowo
nie udziwnia
stosuje metaforę
tylko wtedy gdy jest niezbędna
chce być zrozumiały
lecz wymaga uwagi
potrzebuje ciszy
czasami krzyczy
jest świadomy tego
że jego rodzina jest wielodzietna
przyzwyczajony do swego miejsca
daje wiele miejsca innym
nie jest głową rodziny
jest jednym z wielu
potomków słowa
które onegdaj narodziło się
z nieartykułowanych wrzasków
dobrze że istnieje w takiej formie
dzięki której można sobie pogadać
jak z facetem
z tamtej strony lustra.

środa, 1 maja 2013

Przygoda



Ja wiem, że znajduje to potwierdzenie w jakiejś naukowej teorii psychologicznej. Trzeba przecież koniecznie wyjaśnić, dlaczego jeden obraz przechowywany w pamięci można bez większego wysiłku odtworzyć, inny zaś został już pochowany w mrokach niepamięci.

Nie interesuje mnie to, co mówi na ten temat psychologia. Pamiętam ten dzień wędrówki z miasta G. do miasta Ż., odbytej na przekór dorosłym przykazaniom, aby złapać autobus i wrócić do miasta Ż. w komforcie pokonywania odległości sprawnie i szybko. Co skłoniło wtedy wyrostków do rezygnacji z podróży autobusem? Co sprawiło, że zdecydowali się przejść pieszo 25 kilometrów, tracąc zaufanie dorosłych? 
Zwyciężyła przygoda, odwieczne pragnienie człowieka do poszukiwania własnych dróg, zaułków, własnej tożsamości. Na nic się zdało wychowanie, prośby skierowane do niedorostków, na nic przestrogi. Niewygoda obolałych nóg i świadomość kary za grzech sprzeniewierzenia się woli dorosłych, nie powstrzymały młodzianów od szaleńczego pomysłu, który zakończył się wprawdzie twardym snem, lecz również zasmucił tych, którzy na nich oczekiwali. 


Dama


Dumna kobieta przed lustrem
jeszcze jeden dotyk grzebienia
jeszcze dyskretna kredka do brwi
rumiany puch pudru na policzkach
i już w całej okazałości
można powitać niedzielę
można pokazać się światu
w jednej z naw świątyni
przemodlona dumna kobieta
powraca do przedpołudniowego domu
święcić niedzielny obiad
pomiędzy kuchnią a stołowym
zerka w lustro
dumna z tego
że pomadka na jej wargach
nie wyblakła.