środa, 25 września 2013

68. Mgła nad miasteczkiem

Czy kto mi odpowie, dlaczego wraz z upływem lat wzrasta przyspieszenie, pęd i moment obrotowy a jednocześnie następuje stopniowy rozkład masy ciała? Niby jednemu z drugim nie po drodze, a jednak…
Może dlatego kurczowo chwytam się czasu i wiem, że czas ten zaprzepaszczam. I tylko nocą spowalniam procesy metaboliczne, choć i tak on płynie, ucieka, goni za czymś.
W każdym bądź razie próbuję jedynie w wyobraźni swojej chorowitej zatrzymać czas, a to nie łatwe, o nie. Marzy mi się taka mgła nad miasteczkiem, tak lepka i nieprzenikniona, że za skarby świata nie dostrzeżesz ruchu powietrza, a i na światła latarń nie licz, bo parą wodną okryte, jak oczy łzami, zaledwie błyszczą, lecz nie rozświetlają mlecznego półmroku.
Nie byłbym sobą, gdyby przy tej okazji zapanowania nad czasem, nie wyobraził sobie galicyjskiego lub mazowieckiego miasteczka, którego punktem przecięcia się osi współrzędnych jest kamienisty ryneczek, zabudowany kamieniczkami, koniecznym ratuszem oraz kościołem na przeciwległym biegunie. Na cztery strony świata rozchodzą się cztery uliczki z niższą niż na rynku zabudową. Kamieniczki mieszczą w swym wnętrzu warsztaty rzemiosł wszelakich, sklepiki i kafeterie, składziki, szynki fryzjernie, ciastkarnie i fryzjernie. Jest też hotelik bez portiera, zakład pogrzebowy; tudzież przychodnia, kramik z gazetami, książnica i tak dalej i dalej, miasteczko rozlewa się na młodsze przedmieścia, pojawiają się czynszowe kamienice i bloki i konstrukcje fabryczne, dalej park, boisko sportowe, nawet kino i amfiteatr na wzgórzu. Przesadnej nowoczesności brak, bo też i miasteczko jakby w farmakologicznej śpiączce od lat trzydziestu, czterdziestu, a może i więcej uśpione.
Można powiedzieć, że miasteczko jest samowystarczalne: wszystkie potrzebne rzeczy tu kupisz i sprzedasz, zobaczysz i pokażesz.
W takim miejscu jak to nie ma sensu liczyć czasu; tu czas zaprzyjaźnia się z człowiekiem, a człowiek o człowieku wie wszystko, może nawet więcej niż potrzeba.

I jeśli nawet nad takim miasteczkiem zalegnie mgła, tak lepka i nieprzenikniona, że za skarby świata … zobaczysz przez ten mleczny kożuch… zobaczysz sens.

niedziela, 22 września 2013

67. A ty z tej próżni...

Kolejna przygoda ze słowem pisanym rozpoczyna się w pewnym pensjonacie, do którego zmierzają podróżni, albowiem gdzieś na jednym ze wzgórz pojawiła się Tajemnica. Pozostańmy przy tej niewiele mówiącej nazwie. Opiszmy odrobinę szerzej, nie zdradzając szczegółów, których, być może, nigdy nie poznamy. Coś zafascynowało tych ludzi. Wieść gminna doniosła, rozpowszechniła, że warto i należy udać się w to miejsce. I przychodzą, przyjeżdżają samotnicy, pary, rodziny, mniej lub bardziej sformalizowane grupy, a pensjonat wraz z „przydatkami” zaczyna pękać w szwach. I każdy z nich czeka. Na cud? Na objawienie? Na możliwość przekonania się? Są też intryganci, którzy za wszelka cenę będą się starali „upiec własna pieczęć popularności”. Czym to się skończy? Czy w ogóle się skończy?

Skojarzenia z „Zamkiem” Kafki są do zaakceptowania. Surrealistyczna rzeczywistość i tajemniczość. „Czekając na Godota” Ionesco to równie poprawny trop. A jeszcze „Dziewczyna” Leśmiana, której wyjątek ma stanowić motto tej opowieści: „A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?”

niedziela, 21 lipca 2013

66. ***

Przecieram wilgotne od snu okulary
a ona za szklaną taflą niepokoi
spojrzeniem ukradkiem przyjaznym
w tych oczach coś błyska jak uśmiech
słuchawka przy uchu rozmową zajęta
lecz wciąż spogląda podzielną uwagę
przenosi z mikrofonu na człowieczka
któremu parują oczy
na mnie czy nie na mnie
najmniej jestem ważny
przysypiam jak spadły z drzewa anioł
i odpowiadam kolizją czoła

z twardym blatem biurka.

środa, 17 lipca 2013

65. Nic do dodania

A siedzę sobie i ten spleen krakowski się udziela. I tylko słońca nie ma. Jest noc chmurzysta, ponura, lecz moja. I ja czekam, aby wiatr rozgonił i przepędził. A tu cisza. Kuszący melancholijnie motyw – solówka  gitary i Kory szept przechodzący w krzyk niemal, jak w zatracenie. Czy będzie jutro? Zastanawiam się, bo jutro mi się nie uśmiecha. Będzie spleen. A cóżeś ty Atenom zrobił Sokratesie? Po cóż po truciznę sięgać, kiedy i tak dzień nastanie nowy i tyleż on obchodził będzie ciebie, co śnieg styczniowy w lipcu.
A wiadomości ze świata to ja już nie chcę, więc jeszcze raz, i jeszcze puszczam sobie muzykę. To zabawne. Kora przecież nic nie wie o tym, że jej spleen potrafi człowieka wyratować, jak ta święta Rita od spraw beznadziejnych. A jakby wiedziała, to może i by się uśmiechnęła. Podobnie zrobiłby Gauguin, Vermeer, a z Kafką to bym sobie pogadał, albo popływał stateczkiem z Himilsbachem i Maklakiewiczem. Szlag człowieka trafia, że nie ma ich wszystkich wśród żywych. Ale przecież są. Co za cud! Ech, chciałoby się tak pobyć jeszcze, kiedy wszystko będzie skończone.
Może jednak pobędę, o ile wcześniej jakiś mądrala nie wymyśli, że wirtualne słowa należy od czasu do czasu przewietrzyć, otworzyć im okna, a kiedy wyfruną, wstawić okiennice do tych moich, pożal się Panie Boże, blogów. Jeśli jednak przeciągi się nie trafią, słowa moje całkiem nie umrą i może jaki lunatyk po omacku je dopadnie. Otóż i powód, aby pisać. Psu na wyprawkę taki przybytek, ale co tam, niech i psy coś z tego mają.

Pora już na mnie, pora. Chociaż dwie opowieści Profesora Tutki na dobranoc.

64...ten prochowiec



It's four in the morning, the end of december
I'm writing you now just to see if you're better
New york is cold, but I like where I'm living
There's music on clinton street all through the evening.

I hear that you're building your little house deep in the desert
You're living for nothing now, I hope you're keeping some kind of record.

Yes, and jane came by with a lock of your hair
She said that you gave it to her
That night that you planned to go clear
Did you ever go clear?

Ah, the last time we saw you you looked so much older
Your famous blue raincoat was torn at the shoulder
You'd been to the station to meet every train
And you came home without lili marlene

And you treated my woman to a flake of your life
And when she came back she was nobody's wife.

Well I see you there with the rose in your teeth
One more thin gypsy thief
Well I see jane's awake --

She sends her regards.
And what can I tell you my brother, my killer
What can I possibly say?
I guess that I miss you, I guess I forgive you
I'm glad you stood in my way.

If you ever come by here, for jane or for me
Your enemy is sleeping, and his woman is free.

Yes, and thanks, for the trouble you took from her eyes
I thought it was there for good so I never tried.

And jane came by with a lock of your hair
She said that you gave it to her
That night that you planned to go clear

jest czwarta nad ranem, koniec grudnia
piszę do ciebie, aby dowiedzieć się, czy czujesz się lepiej,
nowy jork jest chłodny, ale lubię tu mieszkać
cały czas gra muzyka na clinton street...............

niedziela, 14 lipca 2013

63. /4/ Kuszenie Adama K.

4.
W pewnej sanatoryjnej miejscowości, na ławeczce przed kwietnym gazonem, gdzie kuracjusze przepędzali czas wchłaniając w płuca drobinki nasączonej solami pary wodnej, Adam K. napotkał naukowca. Starożytna ta postać (należy w tym miejscu wierzyć współlokatorom zdrojowego domu) składała się w ogromnej większości mózgu i kruchych a cienkich kości. Niedomiar tłuszczu i wody w wątłym ciele profesora, czynił zeń godną pożałowania efemerydę człowieka, który wbrew naturze zamieszkuje jeszcze Ziemię, nie zaś podziemną krainę szczęśliwości zwaną przez Ateńczyków Hadesem. Profesor, wbrew niecnej, słabowitej posturze, która raczej skłaniała do przypuszczeń, że nie zdoła z siebie wykrzesać dźwięków mowy, w kontaktach z ludźmi nader był gadatliwy i skłonny do wysłuchiwania interlokutorów, jakich spotykał w miasteczku zdrowia. Tedy, po wymienieniu ukłonów na owej ławeczce wystawionej na słoneczne promienie z Adamem K. zaintrygowała go opowieść bohatera o jego daremnym dotąd poszukiwaniu nowego życia. Można powiedzieć, że opowieść Adama K., jaką przedstawił, stała się dla staruszka nie lada wyzwaniem, wyzwaniem dla uprawianej przezeń nauki. Zamienił się na chwil parę w słup soli i pogrążył we własnym jestestwie tak bezgranicznie, że kiedy nagle przemówił, tymczasowy współwłaściciel ławeczki aż podskoczył na niej z przestraszenia.
- Mam na to sposób, mój przyjacielu, abyś zaczął swe życie od nowa – powiedział skrzekliwym głosem – musisz jedynie mi przyrzec, że nikomu nie wyjawisz tego, co zobaczysz i przeżyjesz w moim domowym laboratorium.
- Cóż mi szkodzi milczeć – obruszył się Adam K. – i cóż kogo obchodzi to, co trzymasz tam u siebie w domu?

- Mylisz się, mój przyjacielu. Gdyby dowiedziano się o moim epokowym odkryciu, o urządzeniu jakie tworzyłem przez lata, aby dzięki niemu udowodnić prawa rządzące czasem, marny byłby mój los, bo jedni wtrąciliby mnie do pomieszczenia bez klamek, inni gremialnie wykorzystywaliby mój wynalazek do zawładnięcia cała planetą i zdobycia władzy nad ludźmi. Widzę jednak, że jesteś w prawdziwej potrzebie i zależy ci na zmianie. W dodatku twoja opowieść, choć streszczona do najwęższych granic, ujęła mnie, więc zapraszam cię za dwa tygodnie do siebie. Będziesz miał okazję jako pierwszy skosztować mojej teorii.

sobota, 13 lipca 2013

62. Adam K.


1. Adam K., Józef K., Pan A.G. oraz Pan Cogito to niewątpliwie jednostki, które według matematyków można by umieścić pod wspólnym mianownikiem. Zapewne też inne zmyślone postaci nadawałyby się do zabiegu sprowadzenia do wspomnianego wspólnego mianownika, lecz dla przedstawienia niniejszej nie ma sensu mnożyć fikcyjne byty. Adam K jest, rzecz jasna,  najbliższy autorowi, choćby z tego powodu, że sam go wymyślił i stworzył.

2. Podstawowym zadaniem autora jest wobec tego przedstawienie Adama K. w możliwie najszerszy i najbardziej przystępny czytelnikowi sposób, co paradoksalnie, wymaga ścisłej precyzji i zwięzłości w obrazowaniu tej specyficznej postaci, żyjącej jakby na przekór rzeczywistości, będącej w równym stopniu odzwierciedleniem, swoistym alter ego autora, jak i też kreacją tej wyimaginowanej sylwetki, tak różnej od wielu innych, istniejących „naprawdę”, ja i też posiadającej niezwykle skomplikowaną, zindywidualizowaną osobowość.

3. Adam K. w pewnym momencie swojego życia doszedł do wniosku, że należałoby zacząć żyć od nowa. Ta odmiana, spowodowana okolicznościami, które na tę chwilę pominę milczeniem, nie będzie polegać na próbie odwrócenia biegu autonomicznej historii życia naszego bohatera przy pomocy machiny czasu, przenoszącej współcześnie żyjących w przeszłość. Istotą tejże ma być rozpoczęcie życia na nowo, w obecnych okolicznościach, a znajomość własnej przeszłości pełni rolę katalizatora – przyspieszacza zmian i modyfikatora.

środa, 10 lipca 2013

61. Cisza

I

dzień jak na starej fotografii
przygasa wypaloną słońcem trawą 
jeszcze się żarzy upieczony bochen chleba
podążając  szlakiem zegara
znika za elipsoidą horyzontu
sepia zmroku szarzeje nabiera  barwy popieliska
pola oddychają tlącą się wilgocią zmroku
powietrze zastyga jak galaretka
rodzi się cisza
szepce łka oddycha
przysiada na ławce w werandzie
popijając wino z szemrzącej muszli

pomilczmy chwilę
już przymknąłem oczy
już zagłuszyłem słuch
ona rośnie drożdżami narasta
przełknięcie śliny wydaje się być
opadającą na kamienne podłoże wodną kaskadą
bratam się z nią żenię wstępuję

a ona trwa niech trwa.

60. Zatrzymane w kadrze: miasteczko

Dystyngowana kobieta, dostatecznie ładna, aby móc zwrócić ku niej wzrok na ulicy, ciepła na tyle, aby czuć się w jej obecności swojsko i familiarnie, kroczy obok swego męża, oddaje się przyjemności spacerowania po uliczkach ni to miasteczka, ni to wsi. I ten spacer nie męczy jej. Można przejść wszystkie cztery, no może pięć ulic i nie poczuć zmęczenia.
W miasteczku jest kościół. Jego pochylona wieża góruje nad niskimi dachami domów z ciemnoczerwonej cegły. Kościół jest niezamieszkały, zamknięty na klucz w dni powszednie i jedynie w niedziele odżywa skromną modlitwą, mszą, na której pojawiają się nieliczni, najczęściej starzy ludzie. Merostwo skromne; mieści się w budyneczku niewiele większym od przeciętnej kamienicy. Jest tu tak cicho jak w muzeum, a sekretarka przypomina bardziej sprzątaczkę, aniżeli urzędniczkę.
Pomyślano też o turystach. Obok kościoła, w budynku przerobionym ze stodoły (w każdym bądź razie z budynku gospodarczego) przygotowano kilka pokojów, na parterze i na piętrze, które latem pełnią funkcję pomieszczeń hotelowych; w pozostałe miesiące roku mieszkają w nim uczniowie z pobliskiej szkoły. Hostel jest ogrodzony i jego interior stanowią boiska do gry w piłkę oraz rekreacyjna łąka przylegająca do strumyka zatamowanego groblą, rozlał się w niewielki, niezwykle czysty, zarybiony staw. 
Mieszkańcy cieszą się ze swoich skromnych atrakcji, do których należy też niewielki plac targowy, a w jego centrum wzniesiono monument w formie tablicy upamiętniającej bohaterów pierwszej światowej wojny.
Bohaterowie to zwykle ci, którzy nie dożywają końca wojny. (...)

poniedziałek, 8 lipca 2013

59. /szkic/

- A cóż ty taki w gorącej wodzie kąpany? – kobieta przytrzymała swoją dłonią jego ramię w momencie kiedy wstawał z posłania ty brudny, spocony i głodny, bratku. A gdzie pójdziesz, no gdzie?
Opadł łagodnie na poduszkę. Objął dłońmi twarz, przecierał ją i oczy.
Stara kobieta tymczasem przysiadła obok niego i kontynuowała monolog.
- Mój cię znalazł przed nocą, zmierzchało. Ululany byłeś i czuło się od ciebie podłą gorzałkę. Mój, choć hardy w obyciu, dobre ma serce, bo ani pomyślał, żeś pijak i nie warto takiemu pomagać, tylko wrzucił cię na wóz i do dom zawiózł. Pamiętasz ty, bratku, jak się opierałeś przed wniesienie cię do sypialni?… nie pamiętasz, boś ledwo parę sensownych słów wymamrotał.
- Tak właśnie było – usłyszał głos wchodzącego do pokoju starego – i pamiętaj, co matka mówi jest święte, więc zjedz, co ci przygotowała, a dopiero jak porządnie wytrzeźwiejesz, zdecydujesz, co dalej robić.
Z wolna podniósł się i siadł na łóżku. Czuł, że wyschło mu w gardle, lecz nie bolała go głowa po alkoholu. Przypomniał sobie, że zaczął pić jeszcze w pociągu. Był sam w przedziale i obserwował ubrany w wiotką sukienkę mgły krąg słońca, towarzyszący podróży, aż do jego całkowitego zapadnięcia się za szpalerem solidnych starych sosen. Słońce jeszcze nie zgasło. Rozedrgane, purpurowe promienie pojawiały się i znikały za smukłymi pniami wysokich drzew. Właśnie wtedy otworzył butelkę żołądkowej gorzkiej, która naprawdę miała słodkawy posmak. Pił z niej powoli sącząc wódkę, zakręcał korek i znów otwierał flaszkę, aby zaczerpnąć parę krótkich łyków, i tak robiła aż do opróżnienia butelki. Wysiadł na jakiejś stacyjce, trzymając plecak w ręku. Był w świetnym nastroju i wtedy jeszcze nogi nie odmawiały mu posłuszeństwa, aż do czasu, gdy usiadł na ławeczce przed stacją. Nie zapamiętał jej nazwy – była to jedna z tych stacyjek, na których zatrzymują się nie więcej jak cztery na dzień osobowe. Na trzecim torze, na bocznicy stał skład towarowy z odkrytymi wagonami załadowanymi świeżo ściętymi drzewami. Doliczył się sześciu takich wagonów doczepionych do kilku typowych węglarek. Wtedy sięgnął po drugą butelkę. Tym razem pił nalewając sobie trunku do aluminiowego kieliszka pochodzącego zapewne z „piersiówki”. Już po pierwszym kieliszku ciepło rozlało się po całym jego ciele i poczuł drętwienie nóg. Po drugim po raz pierwszy przymknął oczy. Przed trzecim rozbudziło go doniosłe „grochuuuu” sierpówki. Trzeci poprawił czwartym i chyba wtedy zasnął.
- Właściwie to powinien się pan wykąpać – powiedział stary – dołożyłem do pieca i będzie trochę ciepłej wody. Zaprowadzę pana do łazienki.

Wykonał znaczący ruch głową i obaj skierowali się ku drzwiom. Kobieta została, aby poprawić pościel. (...)

czwartek, 4 lipca 2013

58.

Kiedy doszło się do takiego punktu, gdzie cała masa spraw staje zupełnie obojętna, przychodzi zdziwienie, że w ogóle ktoś może się nimi zajmować: zakupami, programem telewizyjnym, że ktoś zamierza wpaść na działkę w weekend, kupić bilet do kina, że jest jakaś pogoda, jacyś przyjaciele, którzy zaproszą na kawę lub piwo, że trzeba wreszcie zrobić pranie albo odnowić receptę na lek, że ktoś myśli o wyjeździe na wakacje i wybór miejsca letniego wypoczynku przyprawia go o zawrót głowy.
Jest taki czas, w którym nic nie jest ważne. Liczy się tylko egzystencja. Nawet nie do pierwszego, a do rana. Do rana to nazbyt długo. Do pierwszego snu. A po nim znów życie rozłazi się jak gangrena. Świadomość porażki druzgocze i sprawia, że z całego jestestwa wydobywa się trudny do zniesienia odór. Wraz potęgującym się smrodem wzrasta odległość pomiędzy podmiotem klęski a ludźmi, którzy zdawali się być na wyciagnięcie ręki. Ale to złudzenie, bo człowiek jest sam, znacznie bardziej sam, aniżeli mu się to wydawało. Katastrofę świetnie ogląda się z pewnej bezpiecznej odległości.

Ech, pisać się nie chce, bo i słowa coraz mniej znaczą. Czasami wydaje się, że znaczą zupełnie nic.

poniedziałek, 1 lipca 2013

57. Ciężko

Ciężko. Lustro powoli staje się niepotrzebne. Obraz z tamtej strony zniekształca sylwetkę, którą dodatkowo powleka skroplona para wodna. To przecież nie ja na tej tafli sreberka. Nie ma na kogo patrzeć.
Dzisiaj pojawiłem się na sali wypełnionej młodymi ludźmi. Uroczystość rocznicowa. Tort, szampan, kwiaty i podarunki. Królował czcigodny oświecony uśmiech. Obok na tronie zasiadła muzyka i okolicznościowy kuplecik. Nie potrafiłem uformować warg w taki sposób, aby przypominały uśmiech. Wyszedłem, zabrałem się za swoje papiery i z trudnością odróżniałem jedne od drugich. Tuż za moimi plecami usiadła obojętność. Jestem pewien, że za pazuchą trzymała zawiniątko i przeczuwałem, że jest nim cyrograf, który dany mi będzie do podpisania.
Więc tak to wygląda. Powolne staczanie się. To trzeba przeżyć i jedno pytanie, jakie się w tym kontekście nasuwa to, jak długo jeszcze.

56. List do Rabbiego

A mnie to się właśnie przydarzyło – powiedział do siebie i zanotował. Podsumował tym zdaniem opowieść i jeszcze raz przewrócił kartki notatnika, powracając do samego początku. Skupił się na starannym odczytywaniu pisma, poruszając wargami i tylko nie wydobywał z siebie dźwięku.
„Piszę do ciebie Rabbi, bo już nie jestem w stanie przesyłać czytelniejszych sygnałów, że dzieje się coś nie tak. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a przecież jest inaczej, niż mogłoby być i niż być powinno. Czuję ogromne zawstydzenie (może dlatego nie potrafiłem wyrazić tego, co czuję wprost i uciekałem się do sztuczek wypowiadania jedynie samogłosek, co czyniło moją mowę niezrozumiałą). Brak możliwości pomocy samemu sobie to przyznanie się do błędu, do utraty kontroli nad swoimi myślami, nie mówiąc już o uczynkach. Czuję się jak rzucający się w przepaść samobójca, który w połowie drogi odkrywa, że nie uczynił wszystkiego, aby odwrócić swój los. Tymczasem traci już wysokość i nie jest w stanie poderwać się do lotu zanim roztrzaska się o twarde podłoże ziemi. Wydaje mi się, że jesteś, Rabbi, jedynym z żyjących, który ma własne skrzydła i jeśli zechcesz, podasz mi je przed upadkiem i uniesiesz bezpiecznie, przywracając życiu. To może nawet lepiej, Rabbi, że dzieli nas tysiące mil, nic o sobie nie wiemy i należymy do innych światów. Potrzebne jest mi takie obiektywne przetrzepanie skóry, impuls, inne spojrzenie na sprawy, które przygniotły mnie i nie pozwalają unieść głowy…”
Kiedy wysłał list poczuł ogromną ulgę, która jednak bardzo szybko ustąpiła jątrzącemu umysł oczekiwaniu na odpowiedź.

sobota, 29 czerwca 2013

55. W Easten

(1)
Wrócił właśnie z Osten, gdzie w pojemnikach na śmieci można było odnaleźć resztki bogactwa śniadań i kolacji, niedopite butelki i kartony i całkiem długie sznyty niedopałków. Ale Osten miało swoich doświadczonych pożeraczy „get away” posiłków, którzy bronili dostępu do plastykowych skrzyń oraz do litościwych mieszkańców wieszających na zawiasach skrzyń torby z niepotrzebnie zakupioną żywnością. Adam, spoczywający na jednej z ławek na skwerze, z pewnej bezpiecznej odległości obserwował Ostich jak przyglądali się, co będzie się działo z pozostawionymi przez nich pakunkami. Kiedy tylko pojawił się grzebacz, w pierwszym odruchu chwytał torebkę, rozchylał ją, zaglądał do środka i unosząc głowę, wypatrywał a to konkurencji, a to ukrywających się za krzakami darczyńców. Następnie przystępował do konsumpcji, lecz nigdy nie opróżniał całej zawartości torby. Zwijał ją i chował w wewnętrznych kieszeniach marynarki lub kurtki. Osti albo uśmiechali się serdecznie, albo też refleksyjnie wpatrywali się w te głodomory i dziwili się prędkości z jaką odarte ze świeżości smakołyki znikały w rozpasanych żołądkach grzebaczy. Ktoś też z oddali robił zdjęcia. Dzięki temu pomysłowi można się było znaleźć w rodzinnym, folklorystycznym albumie, a nawet brylować jako gwiazda w sieci.
Osten miało tę przewagę nad innymi dzielnicami miasta, że łowiona żywność była tu w znacznie lepszym gatunku, aniżeli, dajmy na to, w Sundzie. Do Osten przyjeżdżali też cudzoziemcy, którzy znajdowali przyjemność w dzieleniu się posiłkiem zakupionym w jednym z okolicznych barów czy restauracji. Zdarzało się też  dostawać do ręki prawdziwe pieniądze za opiekę nad autem pozostawionym poza strefą płatnego parkowania.
Adam wrócił do Easten z powodu znośniejszych warunków noclegowych. To w Easten znajdował się park, zapuszczony jak nieboskie stworzenie, gdzie zawsze udało się znaleźć pustą ławkę i w ciszy i zapomnieniu, po podłożeniu kartonów i narzuceniu na siebie ciepłego, wytarganego z pojemnika na ubrania koca, mieć satysfakcję z dobrze przespanej nocy, dopóki nad ranem, puszczone samopas szczekające zwierzę nie zdjęło sennej beztroski z oczu.
Ach, Adam marzył o Osten, lecz najlepiej czuł się w swoim legowisku i Easten. Miał wielu przyjaciół: kuternożkę Helę – rumianą staruszkę, odporną na niepokoje losu i pogody, jej wierna towarzyszkę Gertrudę – kobietę dawnych lekkich obyczajów, zarabiających na trójkę trojkę dzieci po nagłej, samochodowej śmierci męża, Brooklyna – szalonego artystę scenicznego, podupadającego na zdrowiu i ratującego się alkoholowymi płynami o fałszywej reputacji, Grega – wykopanego na świeże powietrze nieszczęsnego małżonka, którego połowica pewnej nocy przysposobiła sobie młodego kochanka, czy wreszcie Kanta – filozofa liczącego gwiazdy na firmamencie, paskudnie inteligentnego człowieka w średnim wieku, który decyzję o staniu się grzebaczem podjął dochodząc w swoich filozoficznych doktrynach do absurdu, znaczy się, odkrywając absurd własnego istnienia.

Adam czuł się świetnie towarzystwie tak miłej kompani. Spędzał w niej radosne chwile uniesień, kiedy wyruszali wspólnie na podbój sezamowych skrzyń obfitości, kiedy wybierali się nad pobliskie jezioro, oddając się czyśćcowej kąpieli, czy też urządzali sobie festyny w wesołym miasteczku skleconym prowizorycznie z dykt, folii i pledów jakich mieszkańcy Osten, Sundu i Easten nie zdążyli zutylizować. (…)

czwartek, 27 czerwca 2013

54, Obrazki z miasta Antyutopia

wyspa zaludniona na boskim oceanie
strzela do nieba wysokim betonem
niezniszczalnych świątyń korporacji
lud modli się o niski procent
za który da się przeżyć
i kupić jeszcze jeden amulet szczęścia

pogodnie i bogato na nabrzeżach
city przepysznie ledowym nęci neonem
klimatyzator nie pozwala na udar
wille i blokowiska pod strażą zamknięte
na kartę klucza
huśtawki za siatką dziczeją

muzeum dóbr konsumpcyjnych otwarte
nocą i dniem ćmy w koszykach
gromadzą  pozłotka i tombak
rzędem za paragonem jak za ciałem chrystusa
otwierają portfele serc
ludzie głębokiej rynkowej wiary

za opłotkami dyszą ci którym szczęście
odmówiło posłuszeństwa
na ich tle miasto wygląda okazalej
miasta strzegą błękitne anioły
a te upadłe gniją niecierpliwym snem
aby zbudzić się na czas o poranku.

wtorek, 25 czerwca 2013

Kamień milowy

Księżyc świeci
pusta ulica
księżyc świeci
człowiek ucieka

Księżyc świeci
człowiek upadł
człowiek zgasł
księżyc świeci

Księżyc świeci
pusta ulica
twarz umarłego
kałuża krwi *

Ten wiersz Tadeusza Różewicza to kamień milowy poezji współczesnej. Przekorne użycie obrazu „niepoetyckiego” światła księżyca ma nas przekonać, że wartość wypowiedzi nie musi się wiązać z zastosowaniem najbardziej wysublimowanych środków stylistycznych.
„Księżyc świeci” posiada swoją dramaturgię, opowieść zrozumiałą i czytelną. Nie ma w tej opowieści „przegadania”, a każde słowo, każde powtórzenie ma sens.
Klimat (nastrój) utworu dostarcza czytelnikowi przeżyć, które, choć z dalekiej perspektywy minionego czasu pogardy dla człowieka są obce jego doświadczeniu, to zaproszenie poety do stworzonego przez niego „mikroświata” jest na tyle intrygujące, że czytający ten wiersz stają się niemal naocznymi świadkami zdarzenia.
Wiersz kończy się „kałużą krwi”, obrazem, który musi wywoływać refleksję i nie pozwala przejść obojętnie obok leżącego.
Mistrzowskie wykonanie, panie Tadeuszu. 

* op.cit. ze zbioru "Czerwona rękawiczka", 1948

52. Budowa atomu wiersza

Obraz, klimat, opowieść – te trzy elementy wiersza są najważniejsze. Na obraz składają się słowa, z nich metafory jako reprezentatywne środki stylistyczne, dodające znaczenie słowom, które samodzielnie grzeszą pospolitością i banałem.
Klimat – rzecz szczególna, to on pozwala czytelnikowi otworzyć bramy do świata poety. W nim zawiera się niepowtarzalna siła artysty, obarczona ryzykiem niezrozumienia. Nie każdy czytelnie znosi upał, czy niepogodę.
Obraz to rzemiosło, umiejętność posługiwania się słowem, formą i metodą pisania; klimat to metafizyka. Z kolei opowieść to treść. Wiersz powinien znaczyć, przykuwać uwagę mikrofabułą – propozycją rozmowy z czytelnikiem. Warto też, aby ta opowieść miała zakończenie, nawet wieloznaczne, czasami zaskakujące, a w każdym bądź razie takie, które pozostanie w pamięci po zamknięciu książki.
Nad tym wszystkim poeta powinien zapanować i musi pamiętać, że wiersza nie wolno niszczyć „przegadaniem”, intelektualizmem rodem z fabryki, gdzie produkt wytwarza się taśmowo, czy też destruktywnym dydaktyzmem.
Poeta powinien wierzyć w to, że pomimo wysiłku, jaki wkłada w oryginalność formy, treści i nastroju, uda mu się znaleźć zrozumienie. Poeta nie jest bowiem nikim nadzwyczajnym i musi umieć toczyć rozmawiać z ludźmi, choć dialog ten jest pełen pułapek, wymaga koncentracji i umiejętności słuchania.


51. Niedopałki

Dostrzeżono kobietę, która w księżycowej porze, gdy ucichły ulice, spaceruje chodnikami w sąsiedztwie tych wszystkich miejsc, do jakich dociera tłum przechodniów, kupujących, stołujących się w barach i kafejkach. Kobieta korzysta ze świateł ulicznych latarni i pełni księżyca.
- Czy pozwoli mi pani zebrać rzucone w tym miejscu niedopałki? – pyta – wie pani, córka nie wie, że zbieram niedopałki i dlatego to robię właśnie o tej porze.

niedziela, 23 czerwca 2013

50.

W samotności, z boku na bok, przewracam się, a jeszcze wczoraj opóźniałem powrót do domu. Wyczytuję wiersze Różewicza, ale jakoś niezdarnie chwytam za rogi sens. Już drugą noc za oknem pomruki burzy. Ktoś gniewa się na mnie, że jestem ojcem pod specjalnym nadzorem, potrzebującym pomocy, i to już. A kiedy się obudzę i spojrzę przez okno, przestrzeń zaokienna wypełni się pojedynczymi egzemplarzami ludzi-sąsiadów nie istniejących dla mnie. Mogę, dajmy na to, kierować w ich stronę swój wzrok i nie widzieć jak poruszają się względem mnie, wokół, przy, obok, naprzeciwko, na wprost. To dziwne uczucie, kiedy bezpośrednio przed zaśnięciem górna powieka skleja się z dolną i odczuwam wewnątrz oczodołu ziarna piasku. A piasek przelewa się przez palce jak życie. 

piątek, 21 czerwca 2013

49. Obok

Przypomina to takie życie obok. Chwila po chwili, wymuszony uśmiech i niechęć do rozmowy. Przyszłość zredukowana do porannego wstawania. Po głowie przechadzają się kpiące, samotne myśli. Jest jakaś forma zazdrości, wizja nieuchronności losu, beznadzieja. Jest w tym myśleniu także duma – jedyne co zostało. Ale duma nie utuczy. Nie da się jej przełożyć na szczęście. Coraz częściej do głosu dochodzi alergia na ludzką mowę. Powtarzam się i w tym tkwi sprzeczność. Wypuszczam z siebie słowa, chwaląc ciszę. Cisza jest potrzebna, a jej namiastkę odbieram uchem nocą. Czasami przejeżdża wysokoprężny samochód ciężarowy i mi tę ciszę zakłóca. Na szczęście poszum silnika ginie za zakrętem, lecz już kolejny w drodze. Mimo wszystko noc staje się alternatywą dla hałasu.
Nie nauczyłem się jeszcze przeciągać nocy na swoją stronę, by trwała jak najdłużej. Znów dzień nastanie i będę się chwytał każdej chwili, nakładał na twarz maskę uśmiechu, aby zachować swą kpiącą dumę, która do pewnego stopnia jest ratunkiem albo lekarstwem na przedłużenie nikomu nie potrzebnego życia.

wtorek, 18 czerwca 2013

48. Temat

W naturalistycznej wersji wydarzeń świat przedstawiony nie przypomina kolorowego czasopisma dla niezbyt wybrednych czytelników, którzy dawno temu opanowali umiejętność czytania. Świat jak u Zoli, u Ibsena, Reymonta bywa okrutny i beznadziejny. przeciwieństwem naturalizmu są krzepiące serca, patriotyczne opowieści Sienkiewicza, czy dydaktyczne fabuły Orzeszkowej. Są też pośrodku niejednoznaczne, aczkolwiek wizjonerskie dzieła Prusa i Żeromskiego, powieściowe eposy Manna, Balzaca, Dąbrowskiej. Jest całe mnóstwo literatury skierowanej na jednostkę, magicznej poetyckiej prozy iberoamerykańskiej, cała rzesza porządnych powieści mieszczańskich, mających podłoże rewolucyjne i wreszcie mniej lub bardziej udanych współczesnych analiz rzeczywistości. Można tak sobie przebiegać po nazwiskach, problemach, motywach i motywacjach. Zalew tak zwanej literatury pięknej przeraża i niepokoi, lecz wciąż można z niej czerpać wiedzę o człowieku trwalszą i pełniejszą, aniżeli tę, jaka wynika z socjologicznych, psychologicznych i historiograficznych badań.
Interesuje mnie temat będący antytezą bohatera, który jak Kmicic od złego przemienia się w dobrego człowieka. Chciałbym zasugerować coś wręcz odwrotnego: powolny upadek człowieka, staczanie się po równi pochyłej, aż do nieuchronnego, fatalnego końca. 

wtorek, 11 czerwca 2013

47. Mam nadzieję, że nie dojdzie…

…do autodestrukcji – mówił Edward Żentara, kultowy odtwórca roli Janka Pradery w „Siekierezadzie” według Stachury. Edward Stachura popełnił samobójstwo. Żentara, świadom swego psychologicznego podobieństwa do pisarza, sam skończył własne życie, choć miał nadzieję…
Mam nadzieję, że nie dojdzie do autodestrukcji. Coraz mniejszą mam, bo coraz mocniej czort łapie mnie za rzadkie włosy, rzuca na ziemię i dociska klatkę piersiową kolanem. Boże, czy wtedy, tuż przed, jest jeszcze czas na opamiętanie? A może w nosie mieć to opamiętanie, podążyć za zewem krwi, co napłynęła do skroni?
Coraz to gorzej w mojej krainie, w państwie moim. Coraz trudniej mi się budzić i przeklinam kolejny dzień, podobny do poprzedniego a tak beznadziejnie bezsilny, że czym prędzej wyczekuję nocy, która ciemnością swoją przyzwyczaja do podziemnej komory. Koniecznie niech będzie ziemia sama nade mną, żadne tam kamienne tablice i płyty, żadnych marmurów. Niech brzoza białolica u wezgłowia szumi, niech mech porasta korpus ziemią przysypany.
A zanim mnie ułożą, niech się nie ważą iść za zamkniętym wiekiem ci, którzy mnie zapomnieli, a chcą sobie przypomnieć. Niech w domu zostaną przy telewizorze, bawiąc się w kolejne podchody, jak dzieci, jak dzieci.
No przecież, że żal będzie tych chwil, jeszcze sensownych, jeszcze pełnych wiary i nadziei. Ale to przeszłość, zapadła, archiwalna przeszłość, więc jakby mniej żal.

Jak by nie było, całkowicie destrukcyjnie, czy też powolne konanie stanie się udziałem resztki życia, nikczemną pustkę w sobie noszę, wiedząc, że nic już mnie nie czeka za zakrętem. Ot, wypaliłem się jak oliwa w lampce, jak ostatni kęs rzuconego na ruszt polana. Z dnia na dzień zasypiam. Nikt nie woła.  

poniedziałek, 10 czerwca 2013

46. Pomyliły się słowa

„Można kochać matkę, córkę, można kochać przyrodę, ojczyznę… jak to oni mówią? ja kocham mieć pieniądze, samochód. Zło idzie z tego, że im pomyliły się słowa… oni żyją w sztucznym świecie, ich świat jest złożony z kolorowych okładek, z fotosów, z głupich piosenek, ze sztucznego światła, ze sztucznych obrazów. Bieda w tym, że oni nie odróżniają ani drzew, ani ptaków…”
Niemal 50 lat temu w „Mojej córeczce” pisał tak Różewicz. Niemal 50 lat później mógłbym dopisać dalszy ciąg. Niewiele się zmieniło. Coś się pomyliło ludziom.
Pokolenie Różewicza odetchnęło po wojnie. Wydawałoby się, że skoro podniosło się z gruzów stolicę, to podobnie można „podnieść siebie” z ruin i zacząć wychowywać przyszłe pokolenie, aby nie zaznało ran, z których trzeba się leczyć.
Moje pokolenie odetchnęło po „niesłusznym” ustroju, lecz cały czas się myli. Kocha coraz więcej rzeczy i zaczyna nie odróżniać drzew od ptaków (to wyższy stopień błędu).
Aby nie było pomyłek, cały czas trzeba nadawać właściwe imiona i rzeczom, i zwierzętom, i ludziom, i ich uczynkom. Bo przecież Pan nakazał….
„I Pan Bóg, który utworzył z ziemi wszystkie dzikie zwierzęta, i całe ptactwo nieba, przyprowadził je do człowieka, aby zobaczyć, jak je nazwie. A jak człowiek nazwie każdą żywą istotę - taką będzie jej nazwa. Więc człowiek nadał nazwy całemu bydłu, ptactwu nieba i wszelkiemu dzikiemu zwierzowi; ale nie znalazł pomocy dla człowieka, dla niego odpowiedniej.” [1 Mojż. 2:19-20.]
Jak przywrócić sens słowom? W jaki sposób udowodnić, że nie wszystko, co się świeci, jest złotem.

45. Choroba

Pani doktor, właściwie to mam jedno do powiedzenia.  Późno kładę się spać, a właściwie to spać nie mogę. To jedno. Potrafię długo nie jeść. Bywa, że nie jadam śniadania i obiadu, a potem, wieczorem, mogę zjeść dziesięć kanapek i jeszcze czymś słodkim poprawić. Mam takie napady. To dwa. A trzy (a miało być jedno), to że mi wszystko prawie zobojętniało i nawet boję się tego zobojętnienia, bo człowiek obojętny jest jakby połową człowieka, bez czucia, czyli człowiekiem  nie w pełni ukształtowanym. Dodałbym jeszcze to, że stałem się krótkowzrocznym krótkowidzem. Mój wzrok nie sięga poza odległość, jaką jestem w stanie przebiec, a przecież bieg mnie męczy, więc ta odległość nie jest zbyt duża. Słaby wzrok pozbawia mnie planów na przyszłość, choć czuję się zdrów i wiem, że mógłbym dać z siebie więcej niż daję. Czy to możliwe, że nie ma lekarstwa na moją chorobę?
Pani doktor była tą samą kobietą, którą znałem w młodości, kiedy była jeszcze przed medycznymi studiami. Pozostawiła receptę, której i tak nie zrealizuję. Zapomniałem powiedzieć, że panicznie boję się poranka, kiedy należy wstać, jak robi to miliardy ludzi na świecie. Niestety zbyt krótki sen nie jest wystarczającym lekarstwem.

sobota, 8 czerwca 2013

44. Kobieta z wózkiem


- A może puszki ma pan jakie? Za aluminium można dostać dobrą cenę.
- Może coś się znajdzie. Niech pani usiądzie. Herbaty zrobię. Głodna pani?
- Co się pyta. Głodna. Przywykłam
- Można przywyknąć do głodu?
- Pewnie, że można. W zimie to mi dają więcej. Od wiosny po jesień czasami na zarobek chodzę, grzybki, zioła i jagody zbieram. Po stodołach sypiam w zimie. Tu, w leśniczówce też spałam.
- Nie dali pozostać dłużej? Cała zimę?
- Daliby, chcieli, ale ja, jak tylko mróz odtajał, w dalszą drogę się wybrałam. A pan sam na gospodarstwie? Parobek?
Uśmiechnąłem się.
- Może być i parobek. Rozjechali się do miasta po dzieci. sam zostałem i doglądam wszystkiego.
- Ja sobie zaraz pójdę. Lepiej, żeby mnie nie widzieli.
- Pokorscy to bardzo dobrzy ludzie. Nie mieliby nic przeciwko temu, aby panią tu zastali i gościli.
- Pan tak ładnie do mnie mówi: „pani”, a mnie wołają Weronka, albo „starucha”. Ale nie przepędzają, choć niektórzy chleba dadzą, mleka i czegoś tam inszego, ale nie pogadają.
Wlałem jej herbaty. Podałem dwa odgrzane gołąbki z chlebem.
- Gdzie pani na stałe się zatrzymuje?
- Po pegeerze taki barak stoi za lasem. Ktoś wykupił, ale nie mieszka, więc ja zajęłam. Mam tam wszystko, bez wody i elektryczności. Ale staw jest, a pokój jaśniutki, pobielony. Resztę sobie przyniosłam, ludzie dali, skombinowałam.
- A jak nowy właściciel przyjdzie i każe się wynosić?
- Pójdę gdzie indziej. A mało tu świata do zwiedzania
- Pewnie, że dużo, tyle że samemu trudniej.
- A bo to ja dbam o to, aby nie być sama. Przywykłam i dobrze mi samej. Czasem kogo poznam, to i pogadam sobie, jak z panem. A pan to przypadkiem nie typ samotnika? Coś mi się widzi, że nie przepada pan za tłumem.
- To prawda. Za tłumem nie przepadam. Los dał mi poznać czym jest samotność. Niech pani je, bo ostygnie.
- Co to Los z ludźmi dzisiaj wyrabia… widzi mi się, że pana coś uciska na sercu.
- Każdego coś ciśnie.
- Prawda. Przywyknąć trzeba. Nie wolno rozpamiętywać.
- Myśli pani, że da się tak bez rozpamiętywania?
- Co ma się nie dać, kiedy trzeba. Ja panu to mówię, bo stara już jestem i przeżyłam nie jedno.
Skończyła pierwszego gołąbka.
- Będzie dużo pracy przy sianie a potem przy grodzeniu przed dzikami poletka ziemniaków.
- Pan to tak sam z siebie mówi, czy leśniczy kazał.
- Sam z siebie. Gospodarz wspominał, więc znam jego plany.
- Zobaczy się, może i przyjdę, jak sprzedam towar.
Spojrzałem na wypełniony po brzegi metalem wózek.
- I daje pani radę to ciągnąć za sobą?
- Co mam nie dać, kiedy trzeba. Latem wożę nim jagody, jesienią ładuję do niego grzyby na sprzedaż. Będzie dziesięć lat, jak tak jeżdżę. Dobre ludzie w okolicy. Kupują. Karmią. Nocują, gdy poproszą, albo same zapraszają.
- Może jednak zaczeka pana na gospodarza. Dobrze zapłaci, jak się pani zdecyduje.
- Może. A panu płaci?
- Mnie dał cały pokój do mieszkania. Nie za pieniądze pomagam.
- Ja sprzedaję towar za pieniądze, lecz tak jak pan odrabiam ludziom za jedzenie, ubranie i coś do jedzenia. A będę się mogła wykąpać?
Skinąłem głową.
- Wykąpię się i przebiorę. W wózku mam całkiem nową sukienkę.
- Zrobię pani wodę. Gorąca kąpiel od czasu do czasu się przydaje.
- A potem sobie pójdę. Za dwa dni wrócę, to może wtedy się do czego przydam, ale złom sprzedać najpierw muszę.
- Rozumiem.

Zanim wrócili po kobiecie pozostał na piaszczystej drodze ślad wyżłobiony kołami wózka.

piątek, 7 czerwca 2013

43. Wybór

- Mój dziadek – opowiadał – znalazł się w Lubuskiem zaraz po wyzwoleniu o odzyskaniu. Utrwalał władzę ludową w lesie – uśmiechnął się – najpierw trzeba było poznać ten nowy las, pozaznaczać drzewa chore i te do wycinki, które potem szły na rusztowania do stolicy. Nie tylko na rusztowania. Przyjeżdżali ludzie. Różni byli. Szmalcownicy i bohaterowie, samotnicy i dzikusy, poszukiwacze przygód i urodzeni przyrodnicy, zagubieni i pełni nadziei. Takie to były czasy. Zabrał nas z sobą. Całą ocalałą rodzinę. To znaczy zabrał mojego ojca, bo mnie jeszcze na świecie nie było. Ojciec opowiadał, że dziadek był typem człowieka, który znakomicie pasował do tej kosmicznej przemiany, jaka dokonała się po wojnie. Lubił tworzyć, naprawiać, polepszać. Do polityki się nie mieszał. czasu na to nie miał. Dziadka przywaliło drzewo i wyprowadziliśmy się spod granicy. Rodzina przeprowadziłem się w to miejsce, a ja po studiach odziedziczyłem tę leśniczówkę po ojcu. A pan lubi las?
- Lubię las, bo w nim więcej drzew niż ludzi. Nie jestem zwolennikiem stadnego życia – odparłem.
- Zauważyłem to. Indywidualizm aż wylewa się z pana. Ale widzę, że zaaklimatyzował się pan u nas. Ma pan dobry kontakt z dziećmi. Żona ceni pana poczucie humoru i inteligencję.
Roześmiał się. – Przepraszam za tę psychologiczną laurkę, ale wciąż się zastanawiam, dlaczego wybrał pan życie z nami? – zawahał się – nie chcę, broń boże, sugerować panu zmianę otoczenia, lecz dla mnie to zaskakujący wybór
Powiedziałem mu, że prawdopodobnie nie stać mnie na ułożenie życia w taki sposób, abym mógł w swoim obecnym wieku zaczynać życie od nowa. To źle o mnie świadczy, takie dobrowolne zrzeczenie się odpowiedzialności za swój los.
- Musiałem chyba być w poprzednim swoim życiu lennikiem lub  pańszczyźnianym chłopem.

- A ja wolałbym być pana mecenasem – powiedział – kupiłem panu mnóstwo papieru, ołówków, długopisów, słowem, tego wszystkiego, co jest potrzebne do pisania. Niech pan pisze.

42. Kryształ

Kobieta często myśli o sobie: - Mnie już więcej nic nie potrzeba oprócz tej jedynej spokojnej śmierci. Nie znoszę bólu. Nie wiem, czy byłabym w stanie znieść jakikolwiek rodzaj bólu. Ale śmierci nie boję się. Ona musi kiedyś nadejść, choć wolałabym, aby przyszła nie tak prędko. Wolę ją jednak odłożyć. Na później. Choćby na jutro. Zatem tej mojej przyszłej śmierci zawsze towarzyszyć będzie lęk. Dzisiaj nie wpuściłabym jej do siebie. Niechby tak stała za drzwiami, niechby kopała w te drzwi. Nie wpuszczę. Dopiero po pewnym czasie zastanawia się nad tym, dlaczego w ogóle myśli o śmierci w tym wieku, który do takich przemyśleń jej nie upoważnia.
Nauczyciel szedł pusta uliczką do domu i myślał, że nie jest znowu tak źle na tym świecie, skoro ma się do kogo iść, w kogoś wierzyć. Odczuwał miły powiew wiatru na skórze twarzy, wiedząc, że jak zwykle o tej samej porze zacznie się wspólny obiad i rozmowy, a potem – słuchanie muzyki.
Kobieta i tym razem czekała z gotowym obiadem i siedząc  na krześle przy kuchennym stole, w pewnej chwili zdrzemnęła się, nie mogąc najwidoczniej znaleźć pociechy w czytaniu tygodnika. Zeszłego popołudnia było tak samo to samo czekanie, drzemka przerwana wizytą sąsiadki. I dzisiaj przyszła, budząc jej sen. Przyszła z wieścią, że do spółdzielni przywieźli kryształy. Cos podobnego! Kryształy do wiejskiego sklepu. Pokazuje torbę. Wyciąga z niej pakunek. Rozwija. Stawia na stole. Ostre światło słonecznych promieni bawi się w ostrych cięciach szkła.             - Przechodziłam właśnie obok sklepu i coś mnie tknęło – tłumaczy sąsiadka – musiałam wejść i zobaczyć. I proszę, co kupiłam. Jak się podoba?
Kobieta chwali kryształowy wazon, przypatrując mu się z każdej strony. Widząc radość w oczach sąsiadki, komentuje krótko, lecz wymownie: - Piękny, naprawdę piękny.
Czas mija niepostrzeżenie, odmieniając popołudnie w wieczór. Wchodzi mąż i zastaje żonę samą, w wieczornym domowym ubranie, śpiącą na krześle, z głową wspartą na dłoniach. Światło kuchenne zapalone, włączone radio wypełnia pomieszczenie muzyką. Mężczyzna rozbiera się, wraca do przedpokoju, gdzie pozostawia na wieszaku palto, kapelusz i marynarkę. Przechodząc do kuchni przeciąga się i obserwuje jak żona bezszelestnie wstaje, podchodzi do kuchenki, i włącza palnik pod garnkiem z zupą.
- Jaki ja jestem głodny – mówi mężczyzna, kierując te słowa raczej do siebie, aniżeli stara się zwrócić uwagę żonie.
- Wiesz, że dzisiaj do sklepu przywieźli kryształy.
- Kryształy? – dziwi się, bo nigdy nie widział na półkach wiejskiego sklepu kryształów.
O tak, to jest temat do dyskusji. Przypomina sobie jak bardzo chciał zostać sportowcem i zawsze marzyły mu się puchary. Marzyło mu się wypełnić taki puchar szampanem, zanurzyć w nim usta i wypić wszystko do dna.
Tymczasem zanurza łyżkę w warzywnej zupie. Je pospiesznie. Żona towarzyszy mu przy posiłku. Nalała sobie zupy i teraz powoli wybiera ją z talerza łyżką, przesuwa do ust, połyka.
- Jutro jadę na wycieczkę – mówi mężczyzna.
- Mówiłeś już o tym.
- Tak, ale myślałem, że już o tym zapomniałaś.
- Nigdy nie zapominam tego, co do mnie mówisz.
Rzeczywiście nie zapomina jego słów. Są od dwóch lat razem. Są normalnym małżeństwem, choć nie mają dzieci. Nie obiecywali sobie mieć dzieci, choć ona w tej chwili nie pracuje, więc mogłaby się dzieckiem zająć, gdyby było. On nie ma jej za złe tego, że teraz nie chce mieć dziecka. Rozmawiali już o tym. W ogóle to często rozmawiają z sobą i zdarza się, że nie są dla siebie mili.
Ona mówi, że dopiero kiedy dorobią się czegoś, będą mogli pozwolić sobie na dziecko.
- Ale czy my się kiedykolwiek dorobimy czegokolwiek? Jak możemy do czegoś dojść, jeśli ty gnijesz w tej dziurze, uczysz durne dzieciaki a za przyjaciół masz podobnych do ciebie nieudaczników życiowych lub idealistów, co na jedno wychodzi. Marnieję przy tobie i czuję się niepotrzebna.
- Nigdy nie starałaś się mnie zrozumieć – odpowiadał.
- Tak jak ty nie zrozumiesz kobiet.
- Jak większość kobiet, nie masz jakiegokolwiek światopoglądu.
- A jaki jest ten twój światopogląd. Uczysz tych swoich pisać, czytać i starasz się wszczepić w ich puste głowy tak bardzo nieprzydatne rzeczy, że głowa boli.
- Więc co mam robić?
Rozmawiali w ten sposób kilka razy, choć za każdym razem coraz mniej zawłaszczali sobie przestrzeni do dyskusji, w której racja każdego z nich znaczyłaby więcej.
Ostatnio bardzo wiele zmieniło się i cichły pretensje, jakie wobec siebie zgłaszali.
Obiad jak zwykle jedli późno. Dzisiaj był później niż zwykle, gdyż nauczyciel musiał zostać dłużej w szkole. Jutro ten wyjazd, dwudniowy, z noclegiem poza domem. Kobieta nie będzie zadowolona, bo do tej codziennej samotności, na którą ją naraża, dokłada kolejny element swojej nieobecności. Kiedy zjedli obiad i żona przygotowała herbatę, do której postawiła talerzyk ze świeżo usmażonymi faworkami, popatrzył na nią w taki jakiś inny sposób, wyrażający bunt, a może współczucie.

- Popatrzymy dziś na teatr? Coś Ibsena – odczytywała z trudem – kawa wylała się  na gazetę.
- Wiesz – zaczął Adam – chciałbym, abyś jutro kupiła kryształ, taki, jaki będzie ci się podobał.
 - Nie musimy kupować kryształu.
 - Musimy. Chciałbym przywieźć z wycieczki kwiaty. Nie sądzisz, że w tym naszym pokoju brakuje kwiatów. Kwiatów w kryształowym wazonie.
- Myślałam, że dla mnie te kwiaty...
- Dla ciebie.
- Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że dla mnie.
- Muszę i tego się nauczyć. Chciałbym coś zmienić.
- I zaczynasz od kwiatów?
- Od czegoś trzeba zacząć. Może wybierzemy się gdzieś w sobotę?
- Gdzie chcesz jechać?
- Jest to mi zupełnie obojętne. Musimy pobyć trochę razem.
- Razem? A nie jesteśmy?
- Razem dla siebie. Tylko dla siebie. Obiecuję, że nie będę brał zeszytów do domu. - W ogóle nie będę brał niczego, co mogłoby się kojarzyć ze szkołą.
- Byłoby miło... inaczej.
- Dlatego kup ten kryształ.

Wieczorem obejrzeli przytuleni do siebie „Dziką kaczkę”.