środa, 17 lipca 2013

65. Nic do dodania

A siedzę sobie i ten spleen krakowski się udziela. I tylko słońca nie ma. Jest noc chmurzysta, ponura, lecz moja. I ja czekam, aby wiatr rozgonił i przepędził. A tu cisza. Kuszący melancholijnie motyw – solówka  gitary i Kory szept przechodzący w krzyk niemal, jak w zatracenie. Czy będzie jutro? Zastanawiam się, bo jutro mi się nie uśmiecha. Będzie spleen. A cóżeś ty Atenom zrobił Sokratesie? Po cóż po truciznę sięgać, kiedy i tak dzień nastanie nowy i tyleż on obchodził będzie ciebie, co śnieg styczniowy w lipcu.
A wiadomości ze świata to ja już nie chcę, więc jeszcze raz, i jeszcze puszczam sobie muzykę. To zabawne. Kora przecież nic nie wie o tym, że jej spleen potrafi człowieka wyratować, jak ta święta Rita od spraw beznadziejnych. A jakby wiedziała, to może i by się uśmiechnęła. Podobnie zrobiłby Gauguin, Vermeer, a z Kafką to bym sobie pogadał, albo popływał stateczkiem z Himilsbachem i Maklakiewiczem. Szlag człowieka trafia, że nie ma ich wszystkich wśród żywych. Ale przecież są. Co za cud! Ech, chciałoby się tak pobyć jeszcze, kiedy wszystko będzie skończone.
Może jednak pobędę, o ile wcześniej jakiś mądrala nie wymyśli, że wirtualne słowa należy od czasu do czasu przewietrzyć, otworzyć im okna, a kiedy wyfruną, wstawić okiennice do tych moich, pożal się Panie Boże, blogów. Jeśli jednak przeciągi się nie trafią, słowa moje całkiem nie umrą i może jaki lunatyk po omacku je dopadnie. Otóż i powód, aby pisać. Psu na wyprawkę taki przybytek, ale co tam, niech i psy coś z tego mają.

Pora już na mnie, pora. Chociaż dwie opowieści Profesora Tutki na dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz