sobota, 29 czerwca 2013

55. W Easten

(1)
Wrócił właśnie z Osten, gdzie w pojemnikach na śmieci można było odnaleźć resztki bogactwa śniadań i kolacji, niedopite butelki i kartony i całkiem długie sznyty niedopałków. Ale Osten miało swoich doświadczonych pożeraczy „get away” posiłków, którzy bronili dostępu do plastykowych skrzyń oraz do litościwych mieszkańców wieszających na zawiasach skrzyń torby z niepotrzebnie zakupioną żywnością. Adam, spoczywający na jednej z ławek na skwerze, z pewnej bezpiecznej odległości obserwował Ostich jak przyglądali się, co będzie się działo z pozostawionymi przez nich pakunkami. Kiedy tylko pojawił się grzebacz, w pierwszym odruchu chwytał torebkę, rozchylał ją, zaglądał do środka i unosząc głowę, wypatrywał a to konkurencji, a to ukrywających się za krzakami darczyńców. Następnie przystępował do konsumpcji, lecz nigdy nie opróżniał całej zawartości torby. Zwijał ją i chował w wewnętrznych kieszeniach marynarki lub kurtki. Osti albo uśmiechali się serdecznie, albo też refleksyjnie wpatrywali się w te głodomory i dziwili się prędkości z jaką odarte ze świeżości smakołyki znikały w rozpasanych żołądkach grzebaczy. Ktoś też z oddali robił zdjęcia. Dzięki temu pomysłowi można się było znaleźć w rodzinnym, folklorystycznym albumie, a nawet brylować jako gwiazda w sieci.
Osten miało tę przewagę nad innymi dzielnicami miasta, że łowiona żywność była tu w znacznie lepszym gatunku, aniżeli, dajmy na to, w Sundzie. Do Osten przyjeżdżali też cudzoziemcy, którzy znajdowali przyjemność w dzieleniu się posiłkiem zakupionym w jednym z okolicznych barów czy restauracji. Zdarzało się też  dostawać do ręki prawdziwe pieniądze za opiekę nad autem pozostawionym poza strefą płatnego parkowania.
Adam wrócił do Easten z powodu znośniejszych warunków noclegowych. To w Easten znajdował się park, zapuszczony jak nieboskie stworzenie, gdzie zawsze udało się znaleźć pustą ławkę i w ciszy i zapomnieniu, po podłożeniu kartonów i narzuceniu na siebie ciepłego, wytarganego z pojemnika na ubrania koca, mieć satysfakcję z dobrze przespanej nocy, dopóki nad ranem, puszczone samopas szczekające zwierzę nie zdjęło sennej beztroski z oczu.
Ach, Adam marzył o Osten, lecz najlepiej czuł się w swoim legowisku i Easten. Miał wielu przyjaciół: kuternożkę Helę – rumianą staruszkę, odporną na niepokoje losu i pogody, jej wierna towarzyszkę Gertrudę – kobietę dawnych lekkich obyczajów, zarabiających na trójkę trojkę dzieci po nagłej, samochodowej śmierci męża, Brooklyna – szalonego artystę scenicznego, podupadającego na zdrowiu i ratującego się alkoholowymi płynami o fałszywej reputacji, Grega – wykopanego na świeże powietrze nieszczęsnego małżonka, którego połowica pewnej nocy przysposobiła sobie młodego kochanka, czy wreszcie Kanta – filozofa liczącego gwiazdy na firmamencie, paskudnie inteligentnego człowieka w średnim wieku, który decyzję o staniu się grzebaczem podjął dochodząc w swoich filozoficznych doktrynach do absurdu, znaczy się, odkrywając absurd własnego istnienia.

Adam czuł się świetnie towarzystwie tak miłej kompani. Spędzał w niej radosne chwile uniesień, kiedy wyruszali wspólnie na podbój sezamowych skrzyń obfitości, kiedy wybierali się nad pobliskie jezioro, oddając się czyśćcowej kąpieli, czy też urządzali sobie festyny w wesołym miasteczku skleconym prowizorycznie z dykt, folii i pledów jakich mieszkańcy Osten, Sundu i Easten nie zdążyli zutylizować. (…)

czwartek, 27 czerwca 2013

54, Obrazki z miasta Antyutopia

wyspa zaludniona na boskim oceanie
strzela do nieba wysokim betonem
niezniszczalnych świątyń korporacji
lud modli się o niski procent
za który da się przeżyć
i kupić jeszcze jeden amulet szczęścia

pogodnie i bogato na nabrzeżach
city przepysznie ledowym nęci neonem
klimatyzator nie pozwala na udar
wille i blokowiska pod strażą zamknięte
na kartę klucza
huśtawki za siatką dziczeją

muzeum dóbr konsumpcyjnych otwarte
nocą i dniem ćmy w koszykach
gromadzą  pozłotka i tombak
rzędem za paragonem jak za ciałem chrystusa
otwierają portfele serc
ludzie głębokiej rynkowej wiary

za opłotkami dyszą ci którym szczęście
odmówiło posłuszeństwa
na ich tle miasto wygląda okazalej
miasta strzegą błękitne anioły
a te upadłe gniją niecierpliwym snem
aby zbudzić się na czas o poranku.

wtorek, 25 czerwca 2013

Kamień milowy

Księżyc świeci
pusta ulica
księżyc świeci
człowiek ucieka

Księżyc świeci
człowiek upadł
człowiek zgasł
księżyc świeci

Księżyc świeci
pusta ulica
twarz umarłego
kałuża krwi *

Ten wiersz Tadeusza Różewicza to kamień milowy poezji współczesnej. Przekorne użycie obrazu „niepoetyckiego” światła księżyca ma nas przekonać, że wartość wypowiedzi nie musi się wiązać z zastosowaniem najbardziej wysublimowanych środków stylistycznych.
„Księżyc świeci” posiada swoją dramaturgię, opowieść zrozumiałą i czytelną. Nie ma w tej opowieści „przegadania”, a każde słowo, każde powtórzenie ma sens.
Klimat (nastrój) utworu dostarcza czytelnikowi przeżyć, które, choć z dalekiej perspektywy minionego czasu pogardy dla człowieka są obce jego doświadczeniu, to zaproszenie poety do stworzonego przez niego „mikroświata” jest na tyle intrygujące, że czytający ten wiersz stają się niemal naocznymi świadkami zdarzenia.
Wiersz kończy się „kałużą krwi”, obrazem, który musi wywoływać refleksję i nie pozwala przejść obojętnie obok leżącego.
Mistrzowskie wykonanie, panie Tadeuszu. 

* op.cit. ze zbioru "Czerwona rękawiczka", 1948

52. Budowa atomu wiersza

Obraz, klimat, opowieść – te trzy elementy wiersza są najważniejsze. Na obraz składają się słowa, z nich metafory jako reprezentatywne środki stylistyczne, dodające znaczenie słowom, które samodzielnie grzeszą pospolitością i banałem.
Klimat – rzecz szczególna, to on pozwala czytelnikowi otworzyć bramy do świata poety. W nim zawiera się niepowtarzalna siła artysty, obarczona ryzykiem niezrozumienia. Nie każdy czytelnie znosi upał, czy niepogodę.
Obraz to rzemiosło, umiejętność posługiwania się słowem, formą i metodą pisania; klimat to metafizyka. Z kolei opowieść to treść. Wiersz powinien znaczyć, przykuwać uwagę mikrofabułą – propozycją rozmowy z czytelnikiem. Warto też, aby ta opowieść miała zakończenie, nawet wieloznaczne, czasami zaskakujące, a w każdym bądź razie takie, które pozostanie w pamięci po zamknięciu książki.
Nad tym wszystkim poeta powinien zapanować i musi pamiętać, że wiersza nie wolno niszczyć „przegadaniem”, intelektualizmem rodem z fabryki, gdzie produkt wytwarza się taśmowo, czy też destruktywnym dydaktyzmem.
Poeta powinien wierzyć w to, że pomimo wysiłku, jaki wkłada w oryginalność formy, treści i nastroju, uda mu się znaleźć zrozumienie. Poeta nie jest bowiem nikim nadzwyczajnym i musi umieć toczyć rozmawiać z ludźmi, choć dialog ten jest pełen pułapek, wymaga koncentracji i umiejętności słuchania.


51. Niedopałki

Dostrzeżono kobietę, która w księżycowej porze, gdy ucichły ulice, spaceruje chodnikami w sąsiedztwie tych wszystkich miejsc, do jakich dociera tłum przechodniów, kupujących, stołujących się w barach i kafejkach. Kobieta korzysta ze świateł ulicznych latarni i pełni księżyca.
- Czy pozwoli mi pani zebrać rzucone w tym miejscu niedopałki? – pyta – wie pani, córka nie wie, że zbieram niedopałki i dlatego to robię właśnie o tej porze.

niedziela, 23 czerwca 2013

50.

W samotności, z boku na bok, przewracam się, a jeszcze wczoraj opóźniałem powrót do domu. Wyczytuję wiersze Różewicza, ale jakoś niezdarnie chwytam za rogi sens. Już drugą noc za oknem pomruki burzy. Ktoś gniewa się na mnie, że jestem ojcem pod specjalnym nadzorem, potrzebującym pomocy, i to już. A kiedy się obudzę i spojrzę przez okno, przestrzeń zaokienna wypełni się pojedynczymi egzemplarzami ludzi-sąsiadów nie istniejących dla mnie. Mogę, dajmy na to, kierować w ich stronę swój wzrok i nie widzieć jak poruszają się względem mnie, wokół, przy, obok, naprzeciwko, na wprost. To dziwne uczucie, kiedy bezpośrednio przed zaśnięciem górna powieka skleja się z dolną i odczuwam wewnątrz oczodołu ziarna piasku. A piasek przelewa się przez palce jak życie. 

piątek, 21 czerwca 2013

49. Obok

Przypomina to takie życie obok. Chwila po chwili, wymuszony uśmiech i niechęć do rozmowy. Przyszłość zredukowana do porannego wstawania. Po głowie przechadzają się kpiące, samotne myśli. Jest jakaś forma zazdrości, wizja nieuchronności losu, beznadzieja. Jest w tym myśleniu także duma – jedyne co zostało. Ale duma nie utuczy. Nie da się jej przełożyć na szczęście. Coraz częściej do głosu dochodzi alergia na ludzką mowę. Powtarzam się i w tym tkwi sprzeczność. Wypuszczam z siebie słowa, chwaląc ciszę. Cisza jest potrzebna, a jej namiastkę odbieram uchem nocą. Czasami przejeżdża wysokoprężny samochód ciężarowy i mi tę ciszę zakłóca. Na szczęście poszum silnika ginie za zakrętem, lecz już kolejny w drodze. Mimo wszystko noc staje się alternatywą dla hałasu.
Nie nauczyłem się jeszcze przeciągać nocy na swoją stronę, by trwała jak najdłużej. Znów dzień nastanie i będę się chwytał każdej chwili, nakładał na twarz maskę uśmiechu, aby zachować swą kpiącą dumę, która do pewnego stopnia jest ratunkiem albo lekarstwem na przedłużenie nikomu nie potrzebnego życia.

wtorek, 18 czerwca 2013

48. Temat

W naturalistycznej wersji wydarzeń świat przedstawiony nie przypomina kolorowego czasopisma dla niezbyt wybrednych czytelników, którzy dawno temu opanowali umiejętność czytania. Świat jak u Zoli, u Ibsena, Reymonta bywa okrutny i beznadziejny. przeciwieństwem naturalizmu są krzepiące serca, patriotyczne opowieści Sienkiewicza, czy dydaktyczne fabuły Orzeszkowej. Są też pośrodku niejednoznaczne, aczkolwiek wizjonerskie dzieła Prusa i Żeromskiego, powieściowe eposy Manna, Balzaca, Dąbrowskiej. Jest całe mnóstwo literatury skierowanej na jednostkę, magicznej poetyckiej prozy iberoamerykańskiej, cała rzesza porządnych powieści mieszczańskich, mających podłoże rewolucyjne i wreszcie mniej lub bardziej udanych współczesnych analiz rzeczywistości. Można tak sobie przebiegać po nazwiskach, problemach, motywach i motywacjach. Zalew tak zwanej literatury pięknej przeraża i niepokoi, lecz wciąż można z niej czerpać wiedzę o człowieku trwalszą i pełniejszą, aniżeli tę, jaka wynika z socjologicznych, psychologicznych i historiograficznych badań.
Interesuje mnie temat będący antytezą bohatera, który jak Kmicic od złego przemienia się w dobrego człowieka. Chciałbym zasugerować coś wręcz odwrotnego: powolny upadek człowieka, staczanie się po równi pochyłej, aż do nieuchronnego, fatalnego końca. 

wtorek, 11 czerwca 2013

47. Mam nadzieję, że nie dojdzie…

…do autodestrukcji – mówił Edward Żentara, kultowy odtwórca roli Janka Pradery w „Siekierezadzie” według Stachury. Edward Stachura popełnił samobójstwo. Żentara, świadom swego psychologicznego podobieństwa do pisarza, sam skończył własne życie, choć miał nadzieję…
Mam nadzieję, że nie dojdzie do autodestrukcji. Coraz mniejszą mam, bo coraz mocniej czort łapie mnie za rzadkie włosy, rzuca na ziemię i dociska klatkę piersiową kolanem. Boże, czy wtedy, tuż przed, jest jeszcze czas na opamiętanie? A może w nosie mieć to opamiętanie, podążyć za zewem krwi, co napłynęła do skroni?
Coraz to gorzej w mojej krainie, w państwie moim. Coraz trudniej mi się budzić i przeklinam kolejny dzień, podobny do poprzedniego a tak beznadziejnie bezsilny, że czym prędzej wyczekuję nocy, która ciemnością swoją przyzwyczaja do podziemnej komory. Koniecznie niech będzie ziemia sama nade mną, żadne tam kamienne tablice i płyty, żadnych marmurów. Niech brzoza białolica u wezgłowia szumi, niech mech porasta korpus ziemią przysypany.
A zanim mnie ułożą, niech się nie ważą iść za zamkniętym wiekiem ci, którzy mnie zapomnieli, a chcą sobie przypomnieć. Niech w domu zostaną przy telewizorze, bawiąc się w kolejne podchody, jak dzieci, jak dzieci.
No przecież, że żal będzie tych chwil, jeszcze sensownych, jeszcze pełnych wiary i nadziei. Ale to przeszłość, zapadła, archiwalna przeszłość, więc jakby mniej żal.

Jak by nie było, całkowicie destrukcyjnie, czy też powolne konanie stanie się udziałem resztki życia, nikczemną pustkę w sobie noszę, wiedząc, że nic już mnie nie czeka za zakrętem. Ot, wypaliłem się jak oliwa w lampce, jak ostatni kęs rzuconego na ruszt polana. Z dnia na dzień zasypiam. Nikt nie woła.  

poniedziałek, 10 czerwca 2013

46. Pomyliły się słowa

„Można kochać matkę, córkę, można kochać przyrodę, ojczyznę… jak to oni mówią? ja kocham mieć pieniądze, samochód. Zło idzie z tego, że im pomyliły się słowa… oni żyją w sztucznym świecie, ich świat jest złożony z kolorowych okładek, z fotosów, z głupich piosenek, ze sztucznego światła, ze sztucznych obrazów. Bieda w tym, że oni nie odróżniają ani drzew, ani ptaków…”
Niemal 50 lat temu w „Mojej córeczce” pisał tak Różewicz. Niemal 50 lat później mógłbym dopisać dalszy ciąg. Niewiele się zmieniło. Coś się pomyliło ludziom.
Pokolenie Różewicza odetchnęło po wojnie. Wydawałoby się, że skoro podniosło się z gruzów stolicę, to podobnie można „podnieść siebie” z ruin i zacząć wychowywać przyszłe pokolenie, aby nie zaznało ran, z których trzeba się leczyć.
Moje pokolenie odetchnęło po „niesłusznym” ustroju, lecz cały czas się myli. Kocha coraz więcej rzeczy i zaczyna nie odróżniać drzew od ptaków (to wyższy stopień błędu).
Aby nie było pomyłek, cały czas trzeba nadawać właściwe imiona i rzeczom, i zwierzętom, i ludziom, i ich uczynkom. Bo przecież Pan nakazał….
„I Pan Bóg, który utworzył z ziemi wszystkie dzikie zwierzęta, i całe ptactwo nieba, przyprowadził je do człowieka, aby zobaczyć, jak je nazwie. A jak człowiek nazwie każdą żywą istotę - taką będzie jej nazwa. Więc człowiek nadał nazwy całemu bydłu, ptactwu nieba i wszelkiemu dzikiemu zwierzowi; ale nie znalazł pomocy dla człowieka, dla niego odpowiedniej.” [1 Mojż. 2:19-20.]
Jak przywrócić sens słowom? W jaki sposób udowodnić, że nie wszystko, co się świeci, jest złotem.

45. Choroba

Pani doktor, właściwie to mam jedno do powiedzenia.  Późno kładę się spać, a właściwie to spać nie mogę. To jedno. Potrafię długo nie jeść. Bywa, że nie jadam śniadania i obiadu, a potem, wieczorem, mogę zjeść dziesięć kanapek i jeszcze czymś słodkim poprawić. Mam takie napady. To dwa. A trzy (a miało być jedno), to że mi wszystko prawie zobojętniało i nawet boję się tego zobojętnienia, bo człowiek obojętny jest jakby połową człowieka, bez czucia, czyli człowiekiem  nie w pełni ukształtowanym. Dodałbym jeszcze to, że stałem się krótkowzrocznym krótkowidzem. Mój wzrok nie sięga poza odległość, jaką jestem w stanie przebiec, a przecież bieg mnie męczy, więc ta odległość nie jest zbyt duża. Słaby wzrok pozbawia mnie planów na przyszłość, choć czuję się zdrów i wiem, że mógłbym dać z siebie więcej niż daję. Czy to możliwe, że nie ma lekarstwa na moją chorobę?
Pani doktor była tą samą kobietą, którą znałem w młodości, kiedy była jeszcze przed medycznymi studiami. Pozostawiła receptę, której i tak nie zrealizuję. Zapomniałem powiedzieć, że panicznie boję się poranka, kiedy należy wstać, jak robi to miliardy ludzi na świecie. Niestety zbyt krótki sen nie jest wystarczającym lekarstwem.

sobota, 8 czerwca 2013

44. Kobieta z wózkiem


- A może puszki ma pan jakie? Za aluminium można dostać dobrą cenę.
- Może coś się znajdzie. Niech pani usiądzie. Herbaty zrobię. Głodna pani?
- Co się pyta. Głodna. Przywykłam
- Można przywyknąć do głodu?
- Pewnie, że można. W zimie to mi dają więcej. Od wiosny po jesień czasami na zarobek chodzę, grzybki, zioła i jagody zbieram. Po stodołach sypiam w zimie. Tu, w leśniczówce też spałam.
- Nie dali pozostać dłużej? Cała zimę?
- Daliby, chcieli, ale ja, jak tylko mróz odtajał, w dalszą drogę się wybrałam. A pan sam na gospodarstwie? Parobek?
Uśmiechnąłem się.
- Może być i parobek. Rozjechali się do miasta po dzieci. sam zostałem i doglądam wszystkiego.
- Ja sobie zaraz pójdę. Lepiej, żeby mnie nie widzieli.
- Pokorscy to bardzo dobrzy ludzie. Nie mieliby nic przeciwko temu, aby panią tu zastali i gościli.
- Pan tak ładnie do mnie mówi: „pani”, a mnie wołają Weronka, albo „starucha”. Ale nie przepędzają, choć niektórzy chleba dadzą, mleka i czegoś tam inszego, ale nie pogadają.
Wlałem jej herbaty. Podałem dwa odgrzane gołąbki z chlebem.
- Gdzie pani na stałe się zatrzymuje?
- Po pegeerze taki barak stoi za lasem. Ktoś wykupił, ale nie mieszka, więc ja zajęłam. Mam tam wszystko, bez wody i elektryczności. Ale staw jest, a pokój jaśniutki, pobielony. Resztę sobie przyniosłam, ludzie dali, skombinowałam.
- A jak nowy właściciel przyjdzie i każe się wynosić?
- Pójdę gdzie indziej. A mało tu świata do zwiedzania
- Pewnie, że dużo, tyle że samemu trudniej.
- A bo to ja dbam o to, aby nie być sama. Przywykłam i dobrze mi samej. Czasem kogo poznam, to i pogadam sobie, jak z panem. A pan to przypadkiem nie typ samotnika? Coś mi się widzi, że nie przepada pan za tłumem.
- To prawda. Za tłumem nie przepadam. Los dał mi poznać czym jest samotność. Niech pani je, bo ostygnie.
- Co to Los z ludźmi dzisiaj wyrabia… widzi mi się, że pana coś uciska na sercu.
- Każdego coś ciśnie.
- Prawda. Przywyknąć trzeba. Nie wolno rozpamiętywać.
- Myśli pani, że da się tak bez rozpamiętywania?
- Co ma się nie dać, kiedy trzeba. Ja panu to mówię, bo stara już jestem i przeżyłam nie jedno.
Skończyła pierwszego gołąbka.
- Będzie dużo pracy przy sianie a potem przy grodzeniu przed dzikami poletka ziemniaków.
- Pan to tak sam z siebie mówi, czy leśniczy kazał.
- Sam z siebie. Gospodarz wspominał, więc znam jego plany.
- Zobaczy się, może i przyjdę, jak sprzedam towar.
Spojrzałem na wypełniony po brzegi metalem wózek.
- I daje pani radę to ciągnąć za sobą?
- Co mam nie dać, kiedy trzeba. Latem wożę nim jagody, jesienią ładuję do niego grzyby na sprzedaż. Będzie dziesięć lat, jak tak jeżdżę. Dobre ludzie w okolicy. Kupują. Karmią. Nocują, gdy poproszą, albo same zapraszają.
- Może jednak zaczeka pana na gospodarza. Dobrze zapłaci, jak się pani zdecyduje.
- Może. A panu płaci?
- Mnie dał cały pokój do mieszkania. Nie za pieniądze pomagam.
- Ja sprzedaję towar za pieniądze, lecz tak jak pan odrabiam ludziom za jedzenie, ubranie i coś do jedzenia. A będę się mogła wykąpać?
Skinąłem głową.
- Wykąpię się i przebiorę. W wózku mam całkiem nową sukienkę.
- Zrobię pani wodę. Gorąca kąpiel od czasu do czasu się przydaje.
- A potem sobie pójdę. Za dwa dni wrócę, to może wtedy się do czego przydam, ale złom sprzedać najpierw muszę.
- Rozumiem.

Zanim wrócili po kobiecie pozostał na piaszczystej drodze ślad wyżłobiony kołami wózka.

piątek, 7 czerwca 2013

43. Wybór

- Mój dziadek – opowiadał – znalazł się w Lubuskiem zaraz po wyzwoleniu o odzyskaniu. Utrwalał władzę ludową w lesie – uśmiechnął się – najpierw trzeba było poznać ten nowy las, pozaznaczać drzewa chore i te do wycinki, które potem szły na rusztowania do stolicy. Nie tylko na rusztowania. Przyjeżdżali ludzie. Różni byli. Szmalcownicy i bohaterowie, samotnicy i dzikusy, poszukiwacze przygód i urodzeni przyrodnicy, zagubieni i pełni nadziei. Takie to były czasy. Zabrał nas z sobą. Całą ocalałą rodzinę. To znaczy zabrał mojego ojca, bo mnie jeszcze na świecie nie było. Ojciec opowiadał, że dziadek był typem człowieka, który znakomicie pasował do tej kosmicznej przemiany, jaka dokonała się po wojnie. Lubił tworzyć, naprawiać, polepszać. Do polityki się nie mieszał. czasu na to nie miał. Dziadka przywaliło drzewo i wyprowadziliśmy się spod granicy. Rodzina przeprowadziłem się w to miejsce, a ja po studiach odziedziczyłem tę leśniczówkę po ojcu. A pan lubi las?
- Lubię las, bo w nim więcej drzew niż ludzi. Nie jestem zwolennikiem stadnego życia – odparłem.
- Zauważyłem to. Indywidualizm aż wylewa się z pana. Ale widzę, że zaaklimatyzował się pan u nas. Ma pan dobry kontakt z dziećmi. Żona ceni pana poczucie humoru i inteligencję.
Roześmiał się. – Przepraszam za tę psychologiczną laurkę, ale wciąż się zastanawiam, dlaczego wybrał pan życie z nami? – zawahał się – nie chcę, broń boże, sugerować panu zmianę otoczenia, lecz dla mnie to zaskakujący wybór
Powiedziałem mu, że prawdopodobnie nie stać mnie na ułożenie życia w taki sposób, abym mógł w swoim obecnym wieku zaczynać życie od nowa. To źle o mnie świadczy, takie dobrowolne zrzeczenie się odpowiedzialności za swój los.
- Musiałem chyba być w poprzednim swoim życiu lennikiem lub  pańszczyźnianym chłopem.

- A ja wolałbym być pana mecenasem – powiedział – kupiłem panu mnóstwo papieru, ołówków, długopisów, słowem, tego wszystkiego, co jest potrzebne do pisania. Niech pan pisze.

42. Kryształ

Kobieta często myśli o sobie: - Mnie już więcej nic nie potrzeba oprócz tej jedynej spokojnej śmierci. Nie znoszę bólu. Nie wiem, czy byłabym w stanie znieść jakikolwiek rodzaj bólu. Ale śmierci nie boję się. Ona musi kiedyś nadejść, choć wolałabym, aby przyszła nie tak prędko. Wolę ją jednak odłożyć. Na później. Choćby na jutro. Zatem tej mojej przyszłej śmierci zawsze towarzyszyć będzie lęk. Dzisiaj nie wpuściłabym jej do siebie. Niechby tak stała za drzwiami, niechby kopała w te drzwi. Nie wpuszczę. Dopiero po pewnym czasie zastanawia się nad tym, dlaczego w ogóle myśli o śmierci w tym wieku, który do takich przemyśleń jej nie upoważnia.
Nauczyciel szedł pusta uliczką do domu i myślał, że nie jest znowu tak źle na tym świecie, skoro ma się do kogo iść, w kogoś wierzyć. Odczuwał miły powiew wiatru na skórze twarzy, wiedząc, że jak zwykle o tej samej porze zacznie się wspólny obiad i rozmowy, a potem – słuchanie muzyki.
Kobieta i tym razem czekała z gotowym obiadem i siedząc  na krześle przy kuchennym stole, w pewnej chwili zdrzemnęła się, nie mogąc najwidoczniej znaleźć pociechy w czytaniu tygodnika. Zeszłego popołudnia było tak samo to samo czekanie, drzemka przerwana wizytą sąsiadki. I dzisiaj przyszła, budząc jej sen. Przyszła z wieścią, że do spółdzielni przywieźli kryształy. Cos podobnego! Kryształy do wiejskiego sklepu. Pokazuje torbę. Wyciąga z niej pakunek. Rozwija. Stawia na stole. Ostre światło słonecznych promieni bawi się w ostrych cięciach szkła.             - Przechodziłam właśnie obok sklepu i coś mnie tknęło – tłumaczy sąsiadka – musiałam wejść i zobaczyć. I proszę, co kupiłam. Jak się podoba?
Kobieta chwali kryształowy wazon, przypatrując mu się z każdej strony. Widząc radość w oczach sąsiadki, komentuje krótko, lecz wymownie: - Piękny, naprawdę piękny.
Czas mija niepostrzeżenie, odmieniając popołudnie w wieczór. Wchodzi mąż i zastaje żonę samą, w wieczornym domowym ubranie, śpiącą na krześle, z głową wspartą na dłoniach. Światło kuchenne zapalone, włączone radio wypełnia pomieszczenie muzyką. Mężczyzna rozbiera się, wraca do przedpokoju, gdzie pozostawia na wieszaku palto, kapelusz i marynarkę. Przechodząc do kuchni przeciąga się i obserwuje jak żona bezszelestnie wstaje, podchodzi do kuchenki, i włącza palnik pod garnkiem z zupą.
- Jaki ja jestem głodny – mówi mężczyzna, kierując te słowa raczej do siebie, aniżeli stara się zwrócić uwagę żonie.
- Wiesz, że dzisiaj do sklepu przywieźli kryształy.
- Kryształy? – dziwi się, bo nigdy nie widział na półkach wiejskiego sklepu kryształów.
O tak, to jest temat do dyskusji. Przypomina sobie jak bardzo chciał zostać sportowcem i zawsze marzyły mu się puchary. Marzyło mu się wypełnić taki puchar szampanem, zanurzyć w nim usta i wypić wszystko do dna.
Tymczasem zanurza łyżkę w warzywnej zupie. Je pospiesznie. Żona towarzyszy mu przy posiłku. Nalała sobie zupy i teraz powoli wybiera ją z talerza łyżką, przesuwa do ust, połyka.
- Jutro jadę na wycieczkę – mówi mężczyzna.
- Mówiłeś już o tym.
- Tak, ale myślałem, że już o tym zapomniałaś.
- Nigdy nie zapominam tego, co do mnie mówisz.
Rzeczywiście nie zapomina jego słów. Są od dwóch lat razem. Są normalnym małżeństwem, choć nie mają dzieci. Nie obiecywali sobie mieć dzieci, choć ona w tej chwili nie pracuje, więc mogłaby się dzieckiem zająć, gdyby było. On nie ma jej za złe tego, że teraz nie chce mieć dziecka. Rozmawiali już o tym. W ogóle to często rozmawiają z sobą i zdarza się, że nie są dla siebie mili.
Ona mówi, że dopiero kiedy dorobią się czegoś, będą mogli pozwolić sobie na dziecko.
- Ale czy my się kiedykolwiek dorobimy czegokolwiek? Jak możemy do czegoś dojść, jeśli ty gnijesz w tej dziurze, uczysz durne dzieciaki a za przyjaciół masz podobnych do ciebie nieudaczników życiowych lub idealistów, co na jedno wychodzi. Marnieję przy tobie i czuję się niepotrzebna.
- Nigdy nie starałaś się mnie zrozumieć – odpowiadał.
- Tak jak ty nie zrozumiesz kobiet.
- Jak większość kobiet, nie masz jakiegokolwiek światopoglądu.
- A jaki jest ten twój światopogląd. Uczysz tych swoich pisać, czytać i starasz się wszczepić w ich puste głowy tak bardzo nieprzydatne rzeczy, że głowa boli.
- Więc co mam robić?
Rozmawiali w ten sposób kilka razy, choć za każdym razem coraz mniej zawłaszczali sobie przestrzeni do dyskusji, w której racja każdego z nich znaczyłaby więcej.
Ostatnio bardzo wiele zmieniło się i cichły pretensje, jakie wobec siebie zgłaszali.
Obiad jak zwykle jedli późno. Dzisiaj był później niż zwykle, gdyż nauczyciel musiał zostać dłużej w szkole. Jutro ten wyjazd, dwudniowy, z noclegiem poza domem. Kobieta nie będzie zadowolona, bo do tej codziennej samotności, na którą ją naraża, dokłada kolejny element swojej nieobecności. Kiedy zjedli obiad i żona przygotowała herbatę, do której postawiła talerzyk ze świeżo usmażonymi faworkami, popatrzył na nią w taki jakiś inny sposób, wyrażający bunt, a może współczucie.

- Popatrzymy dziś na teatr? Coś Ibsena – odczytywała z trudem – kawa wylała się  na gazetę.
- Wiesz – zaczął Adam – chciałbym, abyś jutro kupiła kryształ, taki, jaki będzie ci się podobał.
 - Nie musimy kupować kryształu.
 - Musimy. Chciałbym przywieźć z wycieczki kwiaty. Nie sądzisz, że w tym naszym pokoju brakuje kwiatów. Kwiatów w kryształowym wazonie.
- Myślałam, że dla mnie te kwiaty...
- Dla ciebie.
- Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że dla mnie.
- Muszę i tego się nauczyć. Chciałbym coś zmienić.
- I zaczynasz od kwiatów?
- Od czegoś trzeba zacząć. Może wybierzemy się gdzieś w sobotę?
- Gdzie chcesz jechać?
- Jest to mi zupełnie obojętne. Musimy pobyć trochę razem.
- Razem? A nie jesteśmy?
- Razem dla siebie. Tylko dla siebie. Obiecuję, że nie będę brał zeszytów do domu. - W ogóle nie będę brał niczego, co mogłoby się kojarzyć ze szkołą.
- Byłoby miło... inaczej.
- Dlatego kup ten kryształ.

Wieczorem obejrzeli przytuleni do siebie „Dziką kaczkę”.

środa, 5 czerwca 2013

41. ***

kobieta człapie
nogę za nogą przesuwa boleśnie
pochylona garbem życia
sunie powoli majestatycznie
na ustach zamiast pomadki modlitwa
każdy krok znaczy prośbą do boga
o mniej trosk nad rozlanym mlekiem ludzkich spraw

40. Święta naiwności

Trzeba w sobie mieć tę naiwność, która jest w stanie uczynić ze słowa przeciwwagę dla towaru, jaki można kupić w supermarkecie. Słowo nie jest na sprzedaż, ba, nie ma ono odbiorców w skali uwzględniającej przeszukujących półki sklepowe, na których nie ma książek.
O święta naiwności! Podążasz nieroztropnymi drogami, zarosłymi chwastem, zapomnianymi przez większość, pamiętanymi przez nielicznych.
Świat wybudował sobie inne, nowocześniejsze drogi – arterie komunikacyjne, skracające odległość pomiędzy ludźmi, nie pozwalające na trwonienie czasu. Albowiem dla większości z nas czas jest najważniejszy i trzeba go intensywnie przeżyć. Prędzej, lepiej, doskonalej.
A słowo przedzierać się musi przez chaszcze, meandry rzek niosących rozdrobiony materiał skalny, ciemne puszcze i gliniaste parowy, zanim osiągnie cel niepewny, rozmyty i niedoskonały.
Kto żyw jeszcze niech wyjdzie na jego spotkanie.

wtorek, 4 czerwca 2013

39. Oto, jak tworzy się opowieść

Onegdaj, kiedy przeszłość moja nie zapowiadała przyszłości, tego kim jestem i kim się stanę (proszę z dystansem odnieść się do słowa „kim”), przed domem moim rodzinnym, kamienicą solidną wciśniętą pomiędzy ogrody a płot fabryczny, a za nim kolejowe tory, fabrykę cukru i magazyny, przed owym domem rósł jesion prastary, oparty pniem o drewniany, przylegający do budynku ganek. Korzenie drzewa wdarły się zapewne głęboko pod fundament; jego pień, chcąc ominąć zewnętrzną, zachodnią krawędź ganku, z konieczności złamał pion, aby wychynąć poza dach i móc dalej bez przeszkód piąć się w górę. A jaki cień uroczy dawał ów jesion, tego nie sposób nie docenić. nie sposób tez nie docenić tego, że wskutek pochyłości pnia, młodzież mogła bez trudu doznawać rozkoszy pokonywania wysokości drzewa i, tym samym, poszerzenia perspektywy spoglądania w kierunku południowo-wschodnim.
Razu pewnego nadciągnęła burza ze srogim wichrem i bezczelnym opadem gradu. Dzień w okamgnieniu stał się nocą; jesionem licho zakręciło, ścisnęło i targnęło nieludzką siłą. Kto wówczas ogarnąłby wzrokiem tę wściekłość natury, wiedziałby, że dni jesionu są policzone, ba, nie dni, nie godziny i nie minuty nawet. W jednej chwili lub jednej chwili ułamku silnie związane z kamienicą drzewo wydało ostatni dech, okrutnie rozdzielając na pół swoją, wydawałoby się, niezniszczalną konsystencję.
Padający jesion ranił dach, ściany i ławki ganku. Bezwładne pazury konarów zadrapały otynkowaną płaszczyznę budynku. Umarłe drzewo zatarasowało wejście do kamienicy, które, po przejściu nawałnicy, mieszkańcy nie bez trudu, przywrócili do używalności.
Koniec żywota drzewa był początkiem sklecenia z kilkudziesięciu zdań opowieści. Prawdopodobnie odczuwałem smutek z powodu rozstania się z jesionem, skoro już dnia następnego wziąłem do ręki ołówek
(co było moim zwyczajem), aby przynajmniej dla mnie, drzewo zmartwychwstało.
Wymyśliłem więc historię taką: dom na skraju wsi, przed nim, jak w „rzeczywistości mojej” rosnące drzewo. W domu samotny starzec, na podwórzu pies najwierniejszy biega, niespokojny, przeczuwający nadciągającą nawałnicę. Starzec spostrzega wreszcie ten nagły pomrok, jaki wdziera się od zachodu wraz z brunatną, koszmarnie niską a nażartą wilgocią chmurą. Woła do siebie psa, zaprasza do sieni. Drzwi wejściowe zamyka na klucz, a sam podąża do sypialni, gdzie, choć niepraktykujący katolik, modli się do świętego obrazka.
Za późno. Złowieszcza trąba powietrzna nadeszła prędzej, niż się tego spodziewał. Zapada ciemność, potem słychać potężny grom, a niebo stanęło w ogniu błyskawicy. Rozlała się powódź, wciąż mrok i czuć swąd palonego drzewa. Później cisza, niemy spokój i nieśmiałe światło dnia rozprasza ciemność.
Starzec przedostaje się do sieni – zburzona. Kloc drzewa ugodził front budynku, wdarł się do jego wnętrza, czyniąc spustoszenie odseparowanymi od korpusu pnia gałęziami. Jedna z nich, konar ciężki, solidny, nieprzytomnie zmoczony ugodził w czaszkę jego wiernego przyjaciela.
Mężczyzna, który przeżył w swoim życiu wiele, dwie wojny, oflag, powojenną poniewierkę, utratę najbliższych dodaje do swoich nieszczęść śmierć psa. Okrutny paradoks tej sytuacji wynika stąd, że ulitował się nad losem puszczonego samopas zwierzęcia i przygarnął do swego domu, ulitował się, a los i tak wziął swoje. „Gdybym go nie zawołał, gdybym nie zaprosił go do siebie, może by przetrwał” – myśli stary człowiek, który nigdy wcześniej nie płakał.
Ta opowieść zrodzona w bólach nad unicestwionym jesionem, przetworzona, sfabularyzowana, ujęta w formę fikcją rządzącego się opowiadania, nie przetrwała. Zaginęła bezpowrotnie, dzieląc los niepotrzebnych nikomu papierzysk. Pozostała jedynie w mojej ulotnej, niedoskonałej pamięci jako szkic, pewna myśl niedokończona lub do końca nie rozpoznana.
Można wprawdzie podążyć jej szlakiem i spróbować zapisać ją od nowa, lecz chyba to się nie uda, a i pewności nie ma, czy warto. 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

38. Konwersacja niezrozumiała

Wezbrane fale ciężkich, niskich nocnych chmur zgotowały ulewę, a sążniste podmuchy wiatru nagle odcięły nas od elektryczności. Psy wpuszczono wcześniej do sieni – wtuliły się w swoje gorące i drżące ciała, przywierając do zamkniętych drzwi. Cała rodzina skupiła się w największym pokoju, gdzie przyjmowano od święta gości, a w dniach powszednich schodzono na obiad. W tym pomieszczeniu kluczowym miejscem był kominek, w którym palono, głównie w dni chłodne i pochmurne. Tego dnia, parnego i ciepłego, rozpalono ogień w kominku raczej dla zabawy i poprawy nastroju. Po wyłączeniu prądu okazało się, że płonące na ruszcie sosnowe polana jako jedyne ogniska, dostarczały niezbędnej w takich okolicznościach jasności. Burza narastała i trzeba było wziąć w karby młodzież, zająć jakim dobrym a pożytecznym słowem, aby gromy z błyskawicami wydawały się mniej groźne.
Każda rzecz przykra ma swój kres (oby!!!) i jeszcze tej nocy otwarto okna a ja z gospodarzem siedliska obeszliśmy zagrodę, zaglądając we wszystkie te miejsca, gdzie przebywały udomowione stworzenia. Poza spadłymi fragmentami gałęzi z pobliskich drzew nie odnotowaliśmy strat po przejściu nawałnicy i wróciliśmy do domu.
Przed snem, przy tlących się jeszcze polanach w kominku, przy lampce wina zapytałem gospodarza, czy moja obecność nie staje się dokuczliwa i czy nie zakłóca ona porządku dnia i spraw domowych.
Zdziwił się, skąd u mnie ten nagły niepokój i zapewnił, że mogę zostać tak długo, jak będę chciał. Odpowiedziałem, że coraz częściej miewam sny niespokojne, nawet podczas krótkich popołudniowych drzemek i w tych snach niepokój przeradza się w strach przed nieznanym, smutek w agresję a jasne spojrzenie w beznadzieję.
- W takim razie sprzedam, zniszczę, spalę wszystko, co łączyło mnie z przeszłym moim życiem. Boże, jak chciałbym stamtąd uciec i zburzyć za sobą mosty.
Poczułem się wasalem, zdającym się na łaskę i niełaskę seniora, biorącego mnie w opiekę, ale też będącego władnym dostosować moje nowe życie do swoich potrzeb.
- Rozumiem cię i spróbujemy, aby było ci u nas dobrze – odpowiedział.
- Będę potrzebował dużo papieru – stwierdziłem.
Nasza rozmowa, która toczyła się jeszcze z godzinę była jedną z najmniej zrozumiałych konwersacji dla tych, którzy nie mieli bladego pojęcia o mnie i niczego nie byli świadomi.
- Potrzebuję tego, wiesz, zajmę się gospodarstwem, dziećmi, zrobię wszystko, co każesz, tylko chcę mieć dużo papieru. Nie mogę bez tego żyć, a jeśli już dzięki tobie żyć będę, to … rozumiesz.
Sen spadł potem nagle i znowu spostrzegłem w nim nieuchronność losu, który kazał mi odejść jak najdalej od spraw, które dotąd wypełniały bez reszty moje życie. 

niedziela, 2 czerwca 2013

37. U wrót piekieł?

„W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Jak ciężko słowem opisać ten srogi
Bór, owe stromych puszcz pustynne dzicze,
Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi.” *
U wrót piekieł stanąłem, lecz piekło nie w Dantego borze, nie w stromym wzgórzu, jeziora strasznym obliczu, w wąwozach do przebycia daremnych, a nawet nie w tych pazurzastych drapieżnikach, gotowych skoczyć do mego gardła. Piekło wynalazł człowiek i posuwając się naprzód, ku ostateczności świadomość człowieczego sprawstwa najbardziej przeraża.
Kiedym więc wybrał się w tę podróż w mroczne ostępy lasu, myślom o piekle towarzyszyła mi horacjańska pogoda ducha, ta natura bezgrzeszna i wspaniała, strzelająca późnowiosennym rozkwitem zieleni, radosnym kwileniem ptactwa i brzękiem najmniejszych skrzydlatych, wielonożnych braci.
Myślałem sobie, że w tym raju na ziemi, zło uczynione mnie nie dosięże. Bo jakże to? Mam poddać się nienawistnej fali oszczerstw i zapomnienia? Mam ulec ludziom skorym do szantażu, pysznym a głupim? Podążam własną drogą, samotną, lecz czy nieszczęśliwą? Serce wprawdzie boli, oddech nietęgi a krok powolny, lecz sumienie wolne i sprawiedliwe.
Pomyślałem sobie, że dzisiaj nie ma szczęśliwszego ode mnie człowieka na tej właśnie drodze pomiędzy sosnami pachnącymi żywicą i młodym igliwiem, drodze, na której nie spotykam fałszywych i do cna zepsutych istot, przewrotnie „homo sapiens” zwanych.
W tych szczęśliwych okolicznościach znalazłem połać suchej śródleśnej łąki, kotliny, do której łatwo przedzierały się słoneczne promienie. Bosko zmęczony ułożyłem swoje ciało na wzgórku, zamknąłem oczy, pozwalając słońcu osuszać pot, co spływał  po skroniach. I nadszedł sen nieopatrzny, niespodziewany, i tak jak nadszedł, tak nagle przeminął. Wstałem. Aż zakręciło mi się w głowie. Słońce minęło polanę i skryło się za czuprynami sosen. Z trudem, zdezorientowany, odnalazłem drogę powrotną. Dotarłem do gospodarstwa, gdy zachód przybrał purpurowe oblicze.
- Martwiliśmy się o pana – usłyszał głos kobiety – mąż miał już wyjeżdżać na poszukiwanie pana.
- Przykro mi, ale musiałem odwiedzić raj. Rzeczywiście jest – odparłem.
- Skoro raj, to pewnie i piekło jest, prawda? – zapytała.
- Piekło jest gdzie indziej – odrzekłem, a że czułem zmęczenie, pomyślałem, że może innym razem opowiem, skąd bierze się piekło na ziemi. 

* Początek Pieśni I "Piekła" Dantego "Boskiej Komedii

sobota, 1 czerwca 2013

36. Taka nasza gra

Na chwilę znalazłem się w miasteczku. Czy wiesz, że oni robią zakupy raz na tydzień? Z reguły tak robią. W inne dni są samowystarczalni, czemu się nie dziwię, spędzając z nimi coraz więcej czasu. Anna została dziś w domu z bezwzględnym przykazaniem: „Odpoczywaj! Ani się waż zajmować się pracą. Telewizor, książka, radio, komputer, drzemka po przedpołudniowej kąpieli – wszystko tylko nie praca.” dzieciaki zostały zabrane i ja uległem namowom. I tak rozpoczęło się szaleństwo męskich, konkretnych zakupów, wizyta w wesołym miasteczku, które akurat „zjechało”, pizza, lody, trykotowe koszulki na placu, słodycze w markecie, piwo na wynos, spacer po rynku i chwila swobody dla mnie i dla nich, aż do wieczora.
A ja? No cóż, rozsiadłem się na ławeczce przy fontannie. jak ja się rozsiadłem, bezwstydnie i zaborczo. Niemal rozłożyłem się, łapiąc słoneczne promienie w garść. Był to czas przełomu. Sobotni gwar tłumu powoli ustępował miejsca popołudniowej sjeście. Chyba w każdym mieście sobota jest przekrojona na trzy, łatwo dające się wyodrębnić części. Do południa – niestrudzone tłumy wciskające się w każdy zakątek miasteczka; po południu senny letarg; wieczór z potęgującym się wzrostem zainteresowania się miastem przez pary i grupki, najczęściej młodych ludzi.
Tak właśnie było i tym razem i mniej więcej w połowie dnia, kiedy beztrosko relaksowałem się na skwerze przy fontannie, musiał mnie spotkać. Rozpoznał mnie, podszedł, wyciągnął do mnie rękę. Niemal poderwał nią moją dłoń, uścisnął ją mocno, nie podejrzewając, że nie mam ochoty na rozmowę. Wypowiedział pradawne i banalne „cześć”, na co półgębkiem zareagowałem podobnym odezwaniem. kiedy już szykował się do zadawania bezsensownych pytań w rodzaju: „co słychać?”, „jak ci się wiedzie?”, kiedy zajrzysz do nas?”, odezwałem się pierwszy, ignorując choćby próbę nawiązania przez niego rozmowy.
- Czy możemy się umówić …- przewidywał ciąg dalszy, lecz musiał się zawieść – czy możemy się umówić – kontynuowałem – że się nie znamy i nic o sobie nie chcemy wiedzieć? I że nie jesteśmy sobie potrzebni widząc się pierwszy raz w życiu. To taka nasza gra, rozumiesz?
Wstałem z ławki i odszedłem w stroną, z której on przybywał. Mam wrażenie, że osłupiał, widząc jak oddalam się wolnym krokiem, nie odwracając się za nim i milcząc jak zaklęty.
To było mi bardzo potrzebne. Wydaje się, że cały czas czekałem na to, co zrobiłem.

Wkrótce na jednej z uliczek miasteczka ujrzałem tę wspaniałą, czwórkę pochłaniającą wargami topniejące lody i skierowaliśmy się na parking, gdzie stało auto leśniczego.

35. Przejażdżka

Przejeżdżałem. Secesyjna kamienica, solidna, z wejściową bramą, za którą niewielki ogród, może nie ogród a połać ziemi porosłej starannie wypielęgnowanymi wieloletnimi kwiatami i krzewami róż kwitnącymi od czerwca do września. Wchodząc do środka należało unieść rękę na wysokość głowy, aby pochwycić rzeźbioną klamkę. Drzwi otwierały się dostojnie, patetycznie, bezgłośnie. Wnętrze budowli było świątynią nauki. Pamięć odmówiła posłuszeństwa jeśli chodzi o lokalizację poszczególnych sal.
Tęsknota i niespełnienie. Słyszę jeszcze ten głos; „Obyś nie żałował. Będziesz żałował”. I żałowałem, żałuję, będę żałował. Rozstanie z uczelnią odbyło się po angielsku i trzeba było czekać wiele lat, zanim ponownie odebrałem nauki.
Jest kilka takich miejsc, które pamiętam. Biblioteki, teatry, kina, kościoły, parki, antykwariaty, księgarnie, muzea, tramwaje, areny sportowe.
Wydaje mi się, że poznaję niektórych ludzi. Część z nich istnieje jedynie w mojej pamięci. Posnęli snem wiecznym. Pamiętam też miejsca, w których jadłem najlepsze rurki z bitą śmietaną, smakuję wodę sodową ze saturatora, wodę z sokiem malinowym.
W jednej chwili miasto, które na pewien czas mnie przytuliło i o którym jeszcze nie raz napiszę, przeniosło mnie wstecz, w moją durną młodość. Nadziwić się nie mogę, jak zdołałem bezpiecznie przejechać przez połowę miasta, kiedy wszystkie moje zmysły zaangażowane były w odkrywanie przeszłości.