Onegdaj, kiedy przeszłość moja nie zapowiadała
przyszłości, tego kim jestem i kim się stanę (proszę z dystansem odnieść się do
słowa „kim”), przed domem moim rodzinnym, kamienicą solidną wciśniętą pomiędzy
ogrody a płot fabryczny, a za nim kolejowe tory, fabrykę cukru i magazyny,
przed owym domem rósł jesion prastary, oparty pniem o drewniany, przylegający
do budynku ganek. Korzenie drzewa wdarły się zapewne głęboko pod fundament;
jego pień, chcąc ominąć zewnętrzną, zachodnią krawędź ganku, z konieczności
złamał pion, aby wychynąć poza dach i móc dalej bez przeszkód piąć się w górę.
A jaki cień uroczy dawał ów jesion, tego nie sposób nie docenić. nie sposób tez
nie docenić tego, że wskutek pochyłości pnia, młodzież mogła bez trudu doznawać
rozkoszy pokonywania wysokości drzewa i, tym samym, poszerzenia perspektywy
spoglądania w kierunku południowo-wschodnim.
Razu pewnego nadciągnęła burza ze srogim wichrem i
bezczelnym opadem gradu. Dzień w okamgnieniu stał się nocą; jesionem licho
zakręciło, ścisnęło i targnęło nieludzką siłą. Kto wówczas ogarnąłby wzrokiem
tę wściekłość natury, wiedziałby, że dni jesionu są policzone, ba, nie dni, nie
godziny i nie minuty nawet. W jednej chwili lub jednej chwili ułamku silnie
związane z kamienicą drzewo wydało ostatni dech, okrutnie rozdzielając na pół
swoją, wydawałoby się, niezniszczalną konsystencję.
Padający jesion ranił dach, ściany i ławki ganku.
Bezwładne pazury konarów zadrapały otynkowaną płaszczyznę budynku. Umarłe
drzewo zatarasowało wejście do kamienicy, które, po przejściu nawałnicy,
mieszkańcy nie bez trudu, przywrócili do używalności.
Koniec żywota drzewa był początkiem sklecenia z
kilkudziesięciu zdań opowieści. Prawdopodobnie odczuwałem smutek z powodu
rozstania się z jesionem, skoro już dnia następnego wziąłem do ręki ołówek
(co było moim zwyczajem), aby przynajmniej dla
mnie, drzewo zmartwychwstało.
Wymyśliłem więc historię taką: dom na skraju wsi,
przed nim, jak w „rzeczywistości mojej” rosnące drzewo. W domu samotny starzec,
na podwórzu pies najwierniejszy biega, niespokojny, przeczuwający nadciągającą
nawałnicę. Starzec spostrzega wreszcie ten nagły pomrok, jaki wdziera się od
zachodu wraz z brunatną, koszmarnie niską a nażartą wilgocią chmurą. Woła do
siebie psa, zaprasza do sieni. Drzwi wejściowe zamyka na klucz, a sam podąża do
sypialni, gdzie, choć niepraktykujący katolik, modli się do świętego obrazka.
Za późno. Złowieszcza trąba powietrzna nadeszła
prędzej, niż się tego spodziewał. Zapada ciemność, potem słychać potężny grom,
a niebo stanęło w ogniu błyskawicy. Rozlała się powódź, wciąż mrok i czuć swąd
palonego drzewa. Później cisza, niemy spokój i nieśmiałe światło dnia rozprasza
ciemność.
Starzec przedostaje się do sieni – zburzona. Kloc
drzewa ugodził front budynku, wdarł się do jego wnętrza, czyniąc spustoszenie
odseparowanymi od korpusu pnia gałęziami. Jedna z nich, konar ciężki, solidny,
nieprzytomnie zmoczony ugodził w czaszkę jego wiernego przyjaciela.
Mężczyzna, który przeżył w swoim życiu wiele, dwie
wojny, oflag, powojenną poniewierkę, utratę najbliższych dodaje do swoich
nieszczęść śmierć psa. Okrutny paradoks tej sytuacji wynika stąd, że ulitował
się nad losem puszczonego samopas zwierzęcia i przygarnął do swego domu,
ulitował się, a los i tak wziął swoje. „Gdybym go nie zawołał, gdybym nie
zaprosił go do siebie, może by przetrwał” – myśli stary człowiek, który nigdy
wcześniej nie płakał.
Ta opowieść zrodzona w bólach nad unicestwionym
jesionem, przetworzona, sfabularyzowana, ujęta w formę fikcją rządzącego się opowiadania,
nie przetrwała. Zaginęła bezpowrotnie, dzieląc los niepotrzebnych nikomu
papierzysk. Pozostała jedynie w mojej ulotnej, niedoskonałej pamięci jako
szkic, pewna myśl niedokończona lub do końca nie rozpoznana.
Można wprawdzie podążyć jej szlakiem i spróbować
zapisać ją od nowa, lecz chyba to się nie uda, a i pewności nie ma, czy warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz