Każdy ma swój czas do rozliczenia się z życia.
Wstępuję nieskromnie na schody niedostępne dla mnie i moim zadaniem nie jest
porównywanie się z tymi, którzy mają już swoje „wydeptane schody”, lecz, co
najwyżej, podążanie za nimi, ich myślami – wszak w życiu także o obecność
autorytetów chodzi. Każdy więc ma swój gwóźdź, osinowy kołek, coś, co dręczy bezustannie,
nawet po upływie wielu lat. Bywa tak, że to dręczenie staje się własnością
całkiem sporej grupy nieszczęśników. Mówi się wręcz o pokoleniu, straconej
generacji; w każdym bądź razie o wspólnych dla wielu korzeniach, którym los nie
szczędził chińskiego przysłowia: „obyś żył w ciekawych czasach”.
Miał swoje pokolenie Remarque, miał Hemingway, a z
bliższych mi poetów Różewicz. Wojna, ta cholerna wojna namąciła w życiu ludziom
tak bardzo, że kiedy zaświtała wolność, nie była wolnością dla zanurzonych w
czas hańby i przemocy. Nic też dziwnego, że poeta, dramaturg i pisarz Różewicz,
aż po stateczną dojrzałość, prowadzi swój dialog z czasem zagłady. I niech mu
to będzie wybaczone na wieki wieków. Przekornie rzecz ujmując, to może dzięki tej
wojnie, paradoksalnie, mamy jednego z najwspanialszych na świecie poetów, który
już dawno powinien wygłaszać mowę przed audytorium złożonym z członków Akademii
Szwedzkiej.
Ten zapisek nie miał być w zamyśle uwagą,
recenzją, czy artykułem poświęconym Tadeuszowi Różewiczowi i jego generacji.
Chodzi o rzecz inną, bezwzględnie osobistą. Powiedzmy, że chodzi mi o
umiejscowienie piszącego te słowa w pokoleniu, które napoczęło lata
sześćdziesiąte ubiegłego stulecia. Czy i do jakiej generacji należę ja sam? Czy
jest to pokolenie straconych złudzeń?, niewykorzystanych szans?, schyłku pewnej
epoki?
Zapewne wielu z nas wstąpiło w dorosłość w
systemie, który dzisiaj skutecznie wymazywany jest z pamięci, a ludzi żyjących
w niesłusznej epoce traktuje się jako przypadkowo urodzonych, powiedzmy sobie szczerze,
naiwnych, głupich i na własną prośbę zniewolonych. Ciekawe jest to, że wśród potępiających
są w większości ci, którzy wyrośli i wyedukowali się w tym właśnie systemie.
Ale oni wycierpieli, jakże wycierpieli. Z drugiej strony z opisu niesłusznego
systemu można wywnioskować, że oto owszem, istniała niejaka demokracja ludowa,
istniało opiekuńcze państwo, szerzył się komunizm, lecz niemal całe
społeczeństwo było przeciw. W gruncie rzeczy wszyscy, wedle własnych sił i
możliwości sprzeciwiali się ustrojowi. Czy rzeczywiście?
Jak by nie było, odczuwam przynależność do
pokolenia, które w pewnym momencie swego życia zmuszone było lub chciało zmian. Zmian na lepsze. Nie
jestem pewien, czy to się udało.
-- pytanie, gdzie i kim jestem i dlaczego właśnie tu? często zaprząta moją głowę. wychowana pod opieką państwa, w trakcie edukacji , niewielkie miałam pojęcie o sprzeciwianiu się ustrojowi. Tyle samo jak niektórzy stojący teraz na piedestale i krzyczący ile to i jak to się sprzeciwiali.. chyba w tym wszystkim nie mogę się odnaleźć.. bo jeżeli się okazuje,że najbardziej chciał zmian ten co wówczas miał kilka lat, to co ja mam powiedzieć.
OdpowiedzUsuńmnie, domorosłego opozycjonistę w tamtych czasach (nie mylić ze styropianowym) zapadło głęboko w pamięć hasło: "im gorzej, tym lepiej". Wybiło mi ono z głowy opozycyjność i pozostałem sobą...
UsuńW poprzednim systemie zdobyłam wykształcenie i upłynęła moja młodość. Może dlatego, że stałam zawsze z boku, nigdy do niczego nie należałam /mam na myśli partie i organizacje typu ZMS/ ale też nie wypowiadałam się krytycznie, w związku z czym nikt się mnie nie czepiał - zachowałam zupełnie dobre wspomnienia. Co nie znaczy, że tamten system był dobry. Ale czy jest dobry system?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
przekornie powiem, że tamten system był o tyle lepszy, o ile mniej lat wtedy mieliśmy. Pewnie i dzisiejsi młodzi, choć narzekają, też przywykli do nowego i nie byliby skłonni udawać się w podróż do przeszłości. Poważnie mówiąc, są plusy i minusy każdego systemu, a prawda pewnie gdzieś się ukrywa pośrodku.
Usuń